W 1935 roku Francis Scott Fitzgerald napisał w liście do swego agenta, że Hollywood nienawidzi nienawiścią najszczerszą. Miejsce to nazwał trucizną. Dwa lata później wracał doń z podkulonym ogonem. Tonął w długach – nie dość, że wydał majątek na leczenie żony, to jeszcze powieść Czuła jest noc (1934) nie sprzedawała się tak, jak zakładano. Już wcześniej
Po tym, jak ostatnio dotarła pani do III rundy Wimbledonu, media zaczęły się panią bardziej interesować i zapewne da się to zauważyć także podczas startującego turnieju WTA w Warszawie. Gdy w Bytomiu podczas mistrzostw kraju zorganizowano konferencję z dużą grupą zawodników, po jej zakończeniu niemal wszyscy ruszyli właśnie do Magdaleny Fręch. Jak się pani czuje w tych nowych dla siebie okolicznościach? Magdalena Fręch: Nie odczułam jeszcze jakiejś wielkiej zmiany. Oczywiście, widzę, że zainteresowanie moją osobą jest teraz dużo większe. To konsekwencja wyników i tego, że w Wimbledonie mieliśmy aż pięć Polek w II rundzie. Dzięki temu wszystkie gazety i portale zaczęły o tym pisać, więc w kraju zaczęto żyć tym turniejem. Nagle ludzie dowiedzieli się, że poza Igą Świątek też ktoś od nas gra (śmiech). Miło, że zostałyśmy Polsce mnóstwo uwagi poświęca się przede wszystkim piłkarzom, a jeśli o większej grupie tenisistów i tenisistek w trakcie sezonu też by się mówiło, to i tenis mógłby się stać jeszcze bardziej popularny. Coraz więcej ludzi chce w niego grać, przy tej dyscyplinie jest coraz więcej kibiców. Warto podtrzymać to społeczeństwo mamy w Polsce świadomość, czym jest tenis? Tutaj, żeby zajmować np. 90 miejsce w rankingu, trzeba być lepszym od setek tysięcy rywali. W wielu innych dyscyplinach, by być w Top 10 tych rywali, do pokonania jest kilkuset. Ja sądzę, że wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy. A pani?Rzeczywiście, chyba nie mamy tej świadomości. Ponieważ media ciągle mówią tylko o najlepszych, to siłą rzeczy w głowach obserwatorów istnieje tylko absolutny top. Jeśli ktoś jest w drugiej lub trzeciej setce rankingu i odpada w eliminacjach turniejów wielkoszlemowych, to dla wielu ktoś taki w zasadzie nie umie grać w tenisa. A bycie w takim miejscu to też jest wyczyn. Nie twierdzę, że trzeba się zachwycać, ale należy to docenić, bo przecież konkurencja w tej dyscyplinie jest gigantyczna. Trzeba to kibicom Magda Linette wygrywa w pierwszej rundzie! Faworytka pokonanaNiedawno Agnieszka Radwańska powiedziała, że będąc na świeczniku, trzeba być gotowym na każde pytanie. Ale czy dziennikarze mogą jeszcze zadawać dowolne pytania? Odnoszę wrażenie, że trzeba się kilka razy zastanowić, zanim się o coś zapyta i zastanowić się, czy przypadkiem ktoś nie dopatrzy się drugiego dna. Jak pani postrzega tę kwestię?Osobiście nie spotkałam się jeszcze z takimi pytaniami, które mogłyby wywołać kontrowersje. Zdarza się, że otrzymujemy tzw. pytanie "od czapy", które nie jest niezbędne, ale z tym trzeba się zmierzyć. Czasy się zmieniają. We wszystkich dziedzinach i obszarach życia. Coś, co kiedyś było kontrowersyjne, teraz już nie jest i kilka lat temu nie wpadłybyśmy na to, że jakieś zdanie lub pytanie może mieć drugie dno. A teraz pewne kwestie przedstawione w złej formie czy nieodpowiednim tonie, mogą sprawić, że zawodniczka poczuje się atakowana. Jednak obecnie czasem chyba zbyt często doszukujemy się właśnie tego drugiego dna, jakichś podtekstów i dotyczy obu stron? Dziennikarzy i sportowców? także: Iga Świątek króluje w rankingu tenisistek. Jest zmiana w pierwszej 10Gdy zajrzy się w pani profil na oficjalnej stronie WTA, to oprócz podstawowych statystyk można znaleźć tylko dwie informacje. Dowiadujemy się tam, że pani trenerem jest Andrzej Kobierski i zaczęła pani grać w tenisa w wieku sześciu lat. Na temat "sąsiadek" tych informacji jest zdecydowanie więcej. Można się dowiedzieć, jakiej muzyki słuchają, co oglądają w telewizji, jakiej drużynie piłkarskiej kibicują. Pani po prostu chce zachować prywatność, a może zwyczajnie nikt o takie rzeczy nie pytał i jest to pani obojętne?W ogóle o tym nie myślę, a jeśli chodzi o ten profil, to nawet nie wiem, przez kogo on jest aktualizowany. Myślę, że w WTA nie mają informacji, ale też nie prosili mnie o jakieś ciekawostki. Nie odczuwam potrzeby, żeby wieści na mój temat musiały być wszędzie. Jeśli WTA coś wstawi to w porządku, ale to niezależne ode mnie. I to ludzi z tej organizacji trzeba pytać, dlaczego tam nic nie ma (śmiech).Mogę im lekko ułatwić zadanie i poprosić, by opowiedziała pani np. o swoim ulubionym mieście?Mam takich miast kilka. Teraz moją "jedynką" może być Londyn. Aktualnie sympatyzuję z tym miejscem głównie przez pryzmat moich ostatnich wyników, lecz pamiętam, że ze względu na korki na ulicach jest to też chwilami miasto bardzo męczące. Na tej liście "ulubieńców" musiałoby się znaleźć też kilka amerykańskich miast. Chociażby Indian tematy, o które dziennikarze pytają, a nie powinni?Na pewno. Gramy w tenisa, ale ludzi interesuje wszystko dookoła, kwestie prywatne. Wielu chciałoby to zostawić dla są tematy, o które dziennikarze nie pytają, a powinni?Teraz do takiego dodatkowego przekazu służą media społecznościowe. Niektórzy wolą skupić się na pracy i aktywność na Instagramie lub Facebooku nie daje im frajdy, ale są też tacy, dla których to czysta przyjemność i niemal codziennie nagrywają relacje dla fanów. Wszystko zależy od człowieka. Jeżeli ktoś czuje potrzebę, żeby podjąć jakiś temat lub podzielić się jakąś informacją, to zwykle robi to poprzez social media i nie potrzebuje do tego my już jesteśmy niepotrzebni?Nie to miałam na myśli (śmiech). Chodziło mi o to, że dziennikarze raczej nie są potrzebni przy tych kwestiach prywatnych. Sportowiec sam decyduje, czy napisze o tym, co robi po zejściu z kortu, jak odpoczywa, okazji Wimbledonu dużo pisano o tym, ile pani zarobiła, jak pani wygląda, a wyniki i gra czasem schodziły na drugi plan. Krzykliwe tytuły w internecie, które nie odnoszą się do sedna waszej działalności, zniechęcają was do tradycyjnych mediów i sprawiają, że "uciekacie" do mediów społecznościowych?Zdaję sobie sprawę, że takie artykuły i tytuły powstają, by dana strona miała jak najwięcej odsłon. Liczą się kliknięcia, no ale ludzie to czytają, bo takie tematy ich interesują i na to nie mamy wpływu. "Sprzedaje się" to, co odbiorcy chcą "kupować". I mi tutaj trudno…Trudno z tym walczyć?Nawet nie zamierzam! Ale generalnie to dobrze, że w ogóle o nas piszą. Przed Wimbledonem artykułów, a tym bardziej aktualnych zdjęć, było bardzo jeszcze trochę o pani stylu gry. Od lat uchodzi pani za defensywną tenisistkę, która częściej się broni niż atakuje. W zeszłym roku o tej porze mówiła pani, że chce być bardziej ofensywną zawodniczką. Ta przemiana się dokonała?Tak. Uważam, że zwiększyłam agresywność. Czuję to i myślę, że pokazują to moje wyniki. Gram w coraz większych turniejach i dochodzę w nich coraz ta lepsza gra w ofensywie się pojawiła, potrzebne były zmiany taktyczne, techniczne czy mentalne?Przede wszystkim większe doświadczenie i większa liczba spotkań rozegranych w dużych imprezach. Na treningach potrafimy zagrać wszystko, ale przeniesienie tego na mecz, to już zupełnie inna bajka. Wtedy gra się tak jak przeciwnik pozwala. Są takie rywalki, które nie dadzą ci grać agresywnie. Przykładem jest Camila Giorgi, z którą bardzo trudno jest przejść do ofensywy, bo to ona ciągle naciera. Samą obroną wielkich rzeczy nie dokonam, bo w dzisiejszych czasach przeciwniczki popełniają coraz mniej błędów. Każdy punkt trzeba wypracować i wtedy doświadczenie się rankingu WTA jest pani pod koniec pierwszej setki, ale gdyby stworzyć zestawienie uwzględniające tylko waleczność, nieustępliwość i grę w defensywie, to moglibyśmy umieścić panią w Top 10 lub Top 20?Trudno powiedzieć. W tenisie trzeba spełniać wiele warunków, by być na szczycie. Samą walecznością nie da się wspiąć na chyba nic tak nie frustruje rywalek jak ciągle powracająca piłka?Na pewno, ale trzeba brać pod uwagę, że jeżeli ciągle się gra w defensywie, to później tych sił jest coraz mniej, zwłaszcza na kolejne rundy. Na dłuższą metę nie da się tak grać, nie można jedynie myśleć o obronie. Gdy tylko pojawia się okazja, trzeba ruszać do pani już w swojej karierze wiele "maratonów", czyli długich meczów z długimi wymianami i zwykle wytrzymywała je pani bez problemów. Wobec tego dużą wagę musiała przywiązywać pani do przygotowania fizycznego?Na szczęście tych "maratonów" jest u mnie coraz mniej. Paradoksalnie takie długie mecze też w jakimś stopniu mi pomagały, bo w ich trakcie najskuteczniej wypracowywało się w sportach zespołowych, jak i indywidualnych często mówi się o tzw. mitach założycielskich, czyli o meczach, po których coś się w historii danej drużyny lub zawodnika odmieniło na lepsze. Pani miała już takie spotkanie?Tak, to było starcie z Simoną Halep w I rundzie tegorocznego Australian Open. Co prawda przegrałam 4:6, 3:6, ale to był bardzo wyrównany mecz. Wtedy poczułam, że naprawdę mogę rywalizować z najlepszymi, że jestem w stanie nawiązać walkę ze światową czołówką i w niedalekiej przyszłości wygrywać z jej Halep grała też pani niedawno na Wimbledonie. Wyliczono, że w Londynie za awans do III rundy w singlu i deblu zarobiła pani w sumie ponad 136 tys. funtów. Taki zastrzyk zaspokaja potrzeby budżetowe tenisisty na dłuższy czas i daje oddech?Nie podeszłabym do tego w ten sposób. Przyjemnie jest zgarniać takie kwoty, lecz trzeba pamiętać, że w niektórych miejscach, takich jak Wielka Brytania czy Francja, od nagród odciągany jest ogromny podatek i nie zawsze w takich wyliczeniach pokazywane są kwoty netto. Poza tym trzeba oczywiście podzielić się nagrodami ze sztabem, są też różne inne wydatki. Koniec końców do naszych kieszeni wpadają dużo mniejsze pieniądze, niż się ludziom dlatego warto mieć jakąś bezpieczną przystań. Jednym z takich miejsc są dla pani chyba korty Górnika w Bytomiu? Reprezentuje pani ten klub i na jego terenie w ostatnich trzech sezonach sięgała po mistrzostwo Polski. Owszem, kiedy przyjeżdżam na korty do Bytomia, to czuję się na nich jak w domu. Wszystko mam tam zapewnione. Są dobre warunki, których nie miałam w rodzinnej Łodzi. Wiem, że mogę się na Górniku pojawić w dowolnym momencie i zawsze zostanę tam ciepło przyjęta.

cych panów biega ąc³⁸, wo ska ich na o czyznę przywodzili i zamieszki wielkie czynili, Bunt aki był Symon³⁹ i Jason⁴⁰, i inni, z któremi Judas Machabeusz⁴¹ miał wielką pracą, nim e wykorzenił, przy których żadnego poko u swo e o czyźnie obmyślić nie mógł. To są

KAI: Sąd Najwyższy USA podjął historyczną decyzję, obalając stary aborcyjny precedens. Czy my Polacy, mamy w tym swój udział? - Pragnę przypomnieć, że Matka Boża w ikonie Częstochowskiej, Królowa Polski, wędrując przez świat „Od Oceanu do Oceanu”, odwiedziła Amerykę w latach 2013 – 2014. Ta wędrówka przez Stany Zjednoczone trwała rok i trzy miesiące. Była to nieustanna modlitwa w obronie ludzkiego życia. Jestem przekonana, że to Matka Boża doprowadziła do tej historycznej zmiany. Maryja jest bardzo pokorna i nie zależy Jej na medialnym rozgłosie, więc nieraz słabo dostrzegamy, jak wiele robi, aby ratować poczęte dzieci. Od kilku już lat w Stanach Zjednoczonych jedna za drugą są zamykane placówki aborcyjne, a społeczeństwo coraz bardziej popiera obronę życia. Wyrok Sądu Najwyższego jest ukoronowaniem tego procesu. Uznaje on, że konstytucja USA nie gwarantuje tzw. prawa do aborcji. Decyzję w tej sprawie oddano demokratycznie wybranym przedstawicielom władz konkretnych stanów. Zaledwie kilka lat temu było to w ogóle nie do pomyślenia, chociaż obrońcy życia podejmowali usilne starania, aby obalić ten kłamliwy, aborcyjny precedens. Mur zła był nie do pokonania. To, co się teraz stało, jest ewidentnym cudem! KAI: Mówi Pani, że to Matka Boża doprowadziła do tej historycznej decyzji amerykańskiego sądu i wiąże to Pani z peregrynacją Jej wizerunku po Stanach Zjednoczonych... - Ikona Matki Bożej Częstochowskiej jest znana i czczona na całym świecie. Jest tą Bożą iskrą, która promieniuje z Polski. W 2012 roku ruszyła międzynarodowa peregrynacja „Od Oceanu do Oceanu” w obronie cywilizacji życia i miłości. Zaczęliśmy na Jasnej Górze od poświęcenia specjalnie przygotowanej, ikonograficznej kopii Wizerunku Jasnogórskiego oraz złożenia „Aktu Powierzenia ochrony cywilizacji życia i miłości w ręce Najświętszej Maryi Panny”. Prosiliśmy, aby to Ona pomogła ocalić cywilizację życia, bo sami, pomimo olbrzymich starań, nie dajemy rady. Akt ten był nieustannie ponawiany w tysiącach kościołów w 29 krajach. Trasa prowadziła od Władywostoku przez Rosję, Kazachstan, Białoruś, Ukrainę, Łotwę, Litwę, Polskę, Czechy i Słowację, Węgry i Rumunię, Słowenię, Chorwację, Włochy, Austrię, Lichtenstein, Szwajcarię, Niemcy, Belgię, Wielką Brytanię, Irlandię, Francję, Hiszpanię i Portugalię. Pierwszy etap rozpoczął się we Władywostoku nad Pacyfikiem, a zakończył w Nazaré w Portugalii nad Atlantykiem. W drugim etapie Matka Boża w intencji obrony życia przez rok i trzy miesiące peregrynowała przez Stany Zjednoczone i Kanadę. Później pojechała do Meksyku, Panamy i Ekwadoru. W sumie przejechała prawie 200 tys. kilometrów przez 5 kontynentów (równik ma 40 tys., więc jakby 5 razy dookoła świata). Jest to tym bardziej zadziwiające, że na zorganizowanie tego wszystkiego nie mieliśmy dużo pieniędzy ani też żadnych wielkich sponsorów. Włączały się ruchy obrony życia z kolejnych krajów, organizując tę peregrynację u siebie. W tym roku mija 10 lat od rozpoczęcia tej szczególnej pielgrzymki. To znakomity czas na podsumowania i wnioski. KAI: Wróćmy jednak do Stanów Zjednoczonych – jak przebiegały spotkania Amerykanów z wizerunkiem Czarnej Madonny? - Jesienią 2013 roku rozpoczęła się wizyta ikony częstochowskiej w USA. Patronowała jej jedna z najstarszych w Ameryce organizacji pro-life – Human Life International, z którą i my, Polacy jesteśmy związani. Kustoszem ikony podczas całej tej zadziwiającej podróży przez USA był ks. Peter West, wówczas wiceprezydent HLI. Jeździł on z ikoną od parafii do parafii, spotykał się z ludźmi i głosił kazania. Tłumaczył przesłanie i język ikony częstochowskiej, nawiązywał do historii Polski oraz budził zaangażowanie ludzi w obronie życia. Wierni odmawiali Akt Powierzenia lub modlitwę św. Jana Pawła II z Encykliki „Evangelium vitae”. Odwiedzał parafie rzymskokatolickie, greckokatolickie, cerkwie prawosławne oraz wiele sanktuariów. Jechał z ikoną wszędzie tam, gdzie ją zapraszano, każdego dnia nocował w innym miejscu. Ludzie nieustannie prosili, aby pozwolił im zabrać ikonę, aby razem z Matka Bożą modlić się przed kolejnymi placówkami aborcyjnymi. Z bólem opowiadali, jak od lat robią wszystko, co możliwe, aby zamknąć koszmarny proceder zabijania poczętych dzieci. Mieli świadomość, że sami nie są w stanie wygrać z tym aborcyjnym molochem. Stawali przed placówkami aborcyjnymi w miejscu publicznym, na ulicy czy na trawniku i razem się modlili. Było wśród nich także wielu Polaków. Ks. West jeździł wówczas do różnych parafii narodowych, np. do wiernych pochodzenia koreańskiego, do Wietnamczyków, Afroamerykanów i in. Oczywiście najbardziej radośnie Matka Boża była przyjmowana w parafiach polskich. Nie można sobie wyobrazić większej promocji ikony częstochowskiej i Polski. Podczas wizyty z ikoną w telewizji EWTN prowadzący zapytał ks. Westa, czy ma polskie korzenie, gdyż tak wiele i tak ciekawie opowiadał o Polsce. Okazało się, że jego przodkowie byli Szkotami i Irlandczykami. Polskę pokochał, bo pokazała mu ją Matka Boża. KAI: Od czego rozpoczęła się wizyta w Ameryce? I czy od razu poszliście modlić się pod placówkę aborcyjną? - Uroczyste powitanie przygotowano na wyspie św. Klemensa na rzece Potomac, gdzie historycznie odbyła się pierwsza Msza św. w dziejach Północnej Ameryki. W kolejnym dniu - a był to 26 sierpnia 2013 roku, uroczystość Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej – wielu uczestników poszło z ikoną modlić przed placówkę aborcyjną w Georgetown. Było to wyjątkowo koszmarne miejsce, gdzie znany aborcjonista LeRoy Cathart zabijał dzieci nawet w dziewiątym miesiącu ciąży. Był wówczas „nie do ruszenia”. Ludzie prosili Matkę Bożą o wstawiennictwo, aby wreszcie powstrzymać ten aborcyjny biznes i obalić orzeczenie Sądu Najwyższego w sprawie Roe przeciwko Wade, które odgórnie wymusiło legalizację zabijania dzieci w okresie prenatalnym w całej Ameryce. KAI: Jaki był odzew po tej modlitwie przed pierwszą na trasie placówką aborcyjną? - Konsultantki, które codziennie tam pracowały, prowadząc tzw. doradztwo uliczne, usiłując ratować kobiety idące na aborcję i ich dzieci, były pod wrażeniem efektów tej modlitwy w tym szczególnym dniu. Później skontaktowały się ks. Westem, opisując zadziwiające sytuacje, które się wówczas wydarzyły. Jedna z nich powiedziała, że obecność ikony zadziałała jak egzorcyzm. Ona nigdy nie spotkała się z czymś takim. Tego dnia udało się ocalić troje dzieci. Po raz pierwszy powstała możliwość spokojnej, życzliwej rozmowy z pracownikami tego centrum aborcyjnego, jakby została zdjęta jakaś niewidzialna blokada. Wcześniej padały tylko przekleństwa. A najbardziej zadziwiającym wydarzeniem było skierowanie wydane w tej placówce aborcyjnej dla brzemiennej nastolatki na badanie USG w centrum pro-life. Po prostu – Maryja stała razem z modlącymi się ludźmi i wstawiała się za nimi. Nie sposób opisać wszystkich podobnych wydarzeń. Dla przykładu – po wizycie w Teksasie, trwała modlitwa przed ostatnią już placówką aborcyjną w mieście Corpus Christi. Po trzech miesiącach definitywnie ją zamknięto, a budynek został wykupiony przez proliferów i zamieniony w poradnię pomocową dla kobiet w ciąży, z figurą Matki Bożej na dachu. Jeszcze bardziej zadziwiającym znakiem było zamknięcie olbrzymiej placówki aborcyjnej Planned Parenthood pod Cincinnati. Decyzja władz sanitarnych została wydana 15 sierpnia 2014 roku w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Aborcjoniści złożyli odwołanie do sądu. Ostateczna decyzja nakazująca zamknięcie placówki, zapadła 22 sierpnia w święto Najświętszej Maryi Panny Królowej. W ciągu kolejnego roku po wizycie ikony częstochowskiej w USA zamknięto ponad dwieście placówek aborcyjnych. W następnych latach likwidowano kolejne i kolejne. KAI: Czy uczestniczyła Pani w tych wydarzeniach osobiście? - Osobiście byłam z ikoną i sporą grupą ludzi modlić się pod placówką aborcyjną pod Chicago. Obok było katolickie centrum pomocowe, gdzie w kaplicy zorganizowano całodobową adorację. Modlących się ludzi bardzo bolało, że w najbliższym sąsiedztwie są zabijane dzieci w łonach matek. Wzięliśmy ikonę i poszliśmy ulicą, jak w procesji. Ludzie śpiewali i głośno się modlili. Przed wejście wyszedł jeden z aborcjonistów. Przyjrzał się nam z pogardą i zaczął się śmiać. Nie dążyliśmy do bezpośredniej konfrontacji, więc powoli odeszliśmy. Było to bardzo niemiłe doświadczenie. Dzisiaj ta aborcyjna placówka już nie istnieje! KAI: Czy ikona również stanęła przed samym Sądem Najwyższym w Waszyngtonie? - Tak. W styczniu 2014 roku nasi przyjaciele z Human Life International postanowili zabrać ją na wielki Marsz Życia w Waszyngtonie. Spotykają się na nim setki tysięcy ludzi, w większości młodych. Atmosfera jest niepowtarzalna, niezwykle radosna, pełna afirmacji życia. Otrzymaliśmy zaproszenie, więc i ja z mężem wybraliśmy się do Ameryki i mogliśmy towarzyszyć Matce Bożej podczas tego wydarzenia. W tym dniu ikoną opiekowali Rycerze Maltańscy. Po przejściu w marszu pod Kapitol, siedzibę amerykańskiego Kongresu, przeszli jeszcze pod Sąd Najwyższy. Ikona, oparta na ramionach rycerzy szpitalników maltańskich, otoczona tłumem rozmodlonych ludzi, stała tam jak znak, że Amerykanie pragną zrzucić z siebie ten morderczy, precedensowy wyrok Sądu Najwyższego, który nie pozwalał im bronić życia swoich dzieci w łonach matek. W tym czasie zmiana w ogóle nie była do pomyślenia. Większość sędziów SN, którzy pełnią swoje funkcje dożywotnio, popierała aborcję na życzenie. Precedensowy wyrok ws. Roe przeciwko Wade, narzucający tzw. prawo do aborcji w całych Stanach Zjednoczonych, mocno wzrósł w amerykański system prawny. Próby ponownego rozpatrzenia zafałszowanej sprawy Normy McCorvey (pseudonim Roe) zostały odrzucone. Obrońcy życia czuli się kompletnie ubezwłasnowolnieni. Ale była z nami Matka Boża w częstochowskiej ikonie, którą prosiliśmy, aby wzięła tę sprawę w swoje ręce. Minęło 8 lat. Ikona pojechała na południe, jednak modlitwa z Maryją pozostawiła trwale ślady. Zaczęły następować powolne, coraz bardziej zauważalne zmiany świadomości społecznej. Kilku starych sędziów zmarło. Zmienił się układ polityczny. Prezydentowi Trampowi, który był zdecydowanie po stronie życia, udało się powołać aż trzech nowych sędziów i nagle okazało się, że większość jest po stronie życia. Niemożliwe stało się faktem i zapadł historyczny wyrok obalający aborcyjny precedens. KAI: Jak to odbierają zwykli Amerykanie? Czy rzeczywiście żądają „prawa do aborcji”? - Najnowsze badanie amerykańskiej opinii publicznej, przeprowadzone przez Uniwersytet Harwarda oraz firmę Harris, które opublikowano 4 lipca, wykazało, że obalenie aborcyjnego precedensu przez Sąd Najwyższy popiera 75% amerykańskiego społeczeństwa. Amerykanie są bardzo wrażliwi na problem wolności. „Liberty”, a nie demokracja, jest dla nich najwyższą wartością. Zaczęli dostrzegać, że zabijanie dzieci w łonach matek zostało im narzucone wyrokiem sądowym. Nikt ich wcześniej o zdanie nie pytał. KAI: Jakie to ma znaczenie w wymiarze międzynarodowym? - Sąd Najwyższy uznał, że Konstytucja USA nie zapewnia „prawa do aborcji”. Ma to olbrzymie znaczenie dla całego świata, zwłaszcza dla krajów Ameryki Południowej. Również dla Polski. Rozpoczyna się kolejny okres zmagania o życie, ponieważ decyzje będą teraz zapadały w demokratycznie wybranych parlamentach stanowych. Ale jednocześnie, w odpowiedzi na wyrok amerykańskiego Sądu Najwyższego, bardzo niepokojąca jest dyrektywa Parlamentu Europejskiego, zalecająca wprowadzenie aborcji do Europejskiej Karty Praw Podstawowych. Jest to nieprawomocna próba wywierania presji w tej sprawie na suwerenne mocarstwo, jakim są Stany Zjednoczone i niezależność Sądu Najwyższego. Batalia trwa, a jej ciężar zaczyna się przenosić na naszą stronę Atlantyku. KAI: Gdzie obecnie znajduje się ikona częstochowska peregrynująca „Od Oceanu do Oceanu”? - W Quito, stolicy Ekwadoru. Musiała się zatrzymać na dłużej z powodu pandemii. Jeżeli Matka Boża będzie chciała pojechać dalej, tak się z pewnością stanie. To, co się teraz dzieje w Stanach Zjednoczonych, pokazuje jak wielka jest siła konsekwentnego działania, wspólnej modlitwy i wstawiennictwa Matki Bożej. Ludzie dzwonią i piszą do ks. Westa, dziękując za przywiezienie ikony częstochowskiej do Ameryki i gratulują wielkiego sukcesu. To powinno utwierdzać nas w przekonaniu, że z pomocą Maryi jesteśmy w stanie obronić cywilizację życia i miłości. Na naszych oczach dzieją się nadzwyczajne, historyczne wydarzenia. Czy je w ogóle zauważamy, doceniamy i za nie dziękujemy? *** Więcej informacji na temat peregrynacji ikony częstochowskiej „Od Oceanu do Oceanu” można znaleźć na stronie KAI / Warszawa
Poza zaburzeniami afektywnymi zespoły depresyjne mogą występować także w przebiegu innych zaburzeń psychicznych, m.in. nerwicowych, psychotycznych, zaburzeń odżywiania, jednak tylko u niewielkiej części osób oznacza to współwystępowanie epizodu dużej depresji [1] [4] .
{"type":"film","id":1152,"links":[{"id":"filmWhereToWatchTv","href":"/film/Per%C5%82a+w+koronie-1971-1152/tv","text":"W TV"}]} powrót do forum filmu Perła w koronie 2008-07-10 19:13:31 Wreszcie obejrzałem Perłę w koronie Kutza a słowa tej piosenki mocno utkwiły w mojej pamięci. Miejsce akcji to chyba największa zaleta filmu. Fakt że większa część filmu dzieje się w kopalni a to dodaje takiej orginalności (zapis błędny;). Usmolone twarze górników, gry i zabawy to wszystko składa się na wyjątkowy chodź taki z lekka patetyczny obraz zwycięstwa człowieka pracy nad "panami z wielkich stanów". Świetna forma ,niezła treść i dobre aktorstwo, naciągane (ale tylko troszkę;) ) 8/10 Lyrics for Nieduza Milosc by Kabaret Starszych Panów. To będzie miłość niedużą, Poryw uczucia maleńki, Obce jej łzy i udręki I słów nieznana moc Na początku panowania Augusta III. mało bardzo było panów używających stroju zagranicznego, wyjąwszy dom Czartoryskich, Lubomirskiego, wojewodę krakowskiego i kilku innych, którzy jeszcze za Augusta II. przestroili się w niemiecką suknią. Podczas koronacyi August III. i wszyscy panowie polscy żadnego nie wyłączając, byli w polskiéj sukni. Lecz skoro August III. zbywszy tę ceremonią, wrócił się do rodowitego swego stroju niemieckiego; natychmiast i panowie rzucili się do niemczyzny. A nietylko, że się ci wrócili, którzy w niéj przedtém jako się wyżéj rzekło, chodzili; ale téż inni co raz gęściéj z czasem poczęli się przebierać po niemiecku; tak, iż ku końcu panowania Augusta III. ledwo dziesiąta część senatorów i urzędników koronnych została przy polskiéj sukni. Nareszcie połowa narodu okryła się niemiecką suknią. Na wszystkich zjazdach publicznych prezentowały się oczóm dwa narody, jeden polski, drugi niemiecki. Młodzież osobliwie powracająca z zagranicy upatrywała dla siebie w stroju cudzoziemskim jakąś dystynkcyą; i choć nie w jednéj kompanii mianowicie na sejmikach tym polskim niemcom fałdów przetrzepano; jedynie z przyczyny stroju, na który krzywo patrzyli długo sektatorowie polskiéj sukni; jednak takowe momentalne przypadki nie truły gustu paniczom do niemczyzny, gdy w nadgrodę od białéj płci pierwsze względy odbierali. Jeżeli się do damy zabierało dwóch konkurentów równéj fortuny i talentów, a było w mocy damy obierać sobie męża, bez wątpienia obrała sobie niemca, a Polaka odprawiła. Jeżeli rodzice lub opiekuni obierali pannie męża, i byli za Polakiem, ale panna płakała; to mu kładli kondycyą, aby się przebrał po niemiecku. Dwie przyczyny miała płeć biała do wstrętu ku polskiéj sukni, pierwsza: iż Polacy, chodzący po polsku jako nie wypolerowani za granicą, w te umizgi, łechcące płeć białą, które modnisiowie za największą grzeczność obyczajów do kraju przywozili, zachowywali jeszcze maniery dawnym sarmatyzmem tchnące. Druga: iż kto się nosił po polsku, musiał oraz utrzymować wąsy, niemogąc ich golić, bez wystrychnienia się na błazna. Nic zaś tak nie odrażało od siebie białą płeć jak wąsy, gdy miały pod dostatkiem w stroju cudzoziemskim gachów bez wąsów, a do tego równie jak niewiasty wypudrowanych, wyfryzowanych, wygorsowanych, wypiżmowanych. Jest to powszechnie w naturze, lubić obmioty sobie podobne. Mimo jednak tego powszechnego gustu, znajdowały się takie heroiny, które za jakąś waleczność poczytały sobie, oddać rękę mężowi Polakowi, ale taka była bardzo rzadkim ptaszkiem. Napisawszy tę różnicę sukni z okolicznościami do niéj się ściągającemi, wieszam niemiecką czyli francuzką suknią u krawca na grzędzie; niech sobie wisi albo niech ją krawiec przerabia co raz na inną modę. Ja biorę w rękę kontusz, jako rodowity strój polski i tym będę bawił czytelnika mego. Kontusz, żupan, pas, spodnie i bóty, czapka, to było całym ubiorem publicznym Polaka szlachcica i mieszczanina. Szlachcic przypasywał kontusz pasem. Kontusze zimowe bywały podszywane lekkim jakim futrem, gronostajami, popielicami, królikami, pupkami, sustami, kunami i sobolami. Mieszczanin opasywał się po żupanie, kontusz zawieszając tylko na ramionach sznurem grubym jedwabnym lub złotym albo srebrnym z kutasami na końcach pod szyją zawiązany, z tyłu na kształt paludamentu wiszący. Mieszczanin, tak ubrany, niósł w ręku laskę czyli trzcinę grubą w pas, od ziemi krótką skówką mosiężną u dołu okowaną, na wierzchnim końcu gałkę srebrną lub kokową, z srebrną obrączką, mającą, pod którą gałką przeciągnięta była przez trzcinę antabka srebrna lub téż mosiężna, a u antabki wisiał sznur albo taśma z kutasami, jedwabna przez się, jedwabna srebrem lub złotem przerabiana, srebrna lub złota przez się, i zwała się ta taśma lub sznur temblakiem. Trzcina zatém była podporą, ozdobą i orężem mieszczanina, gdyż przy szabli nie godziło się chodzić mieszczanom, wyjąwszy krakowskich i magistraty Poznańskie i Wileńskie, z dawno służących przywilejów. Szlachcic, gdy wychodził z domu, przypasywał szablę do boku, brał w rękę obuch, który oprócz tego nazwiska, mianował się Nadziakiem i Czekanem. Skład jego był taki: trzcina gruba na cal dyametru, krótka w pas człowieka od ziemi, na końcu ręką trzymanym gałka okrągło podługowata srebrna, posrebrzana, albo wcale mosiężna, na drugim końcu u spodu osadzony mocno na téjże trzcinie młotek żelazny, mosiężny, albo i srebrny, podobny końcem jednym płaskim zawsze do szewskiego, drugi koniec jeżeli miał płasko zaklepany, jak siekierkę, to się zwał Czekanem, jeżeli koźczasto grubo nieco pochyło, to się zwał Nadziakiem. Jeżeli zawinięty w kółko jak obarzanek, to się zwał obuchem. Straszne to było narzędzie w ręku polaka, ile pod ów czas, gdzie panował humor do zwad i bitew skłonny. Szablą jeden drugiemu obciął rękę, wyciął gębę, zranił głowę, krew zatém dobyta z adwersarza tamowała zawziętość. Obuchem zaś zadał ranę często śmiertelną, nie widząc krwi i dla tego nie widząc jéj, nie zaraz się upamiętał, waląc raz na raz, i nie obrażając skóry, łamał żebra i gruchotał kości. Dla tego na wielkich zjazdach, sejmach, sejmikach trybunałach, gdzie za zwyczaj częste działy się zabijatyki; nie wolno było pokazywać się z nadziakiem, w kościele zaś katedralnym gnieźnieńskim wisi u wielkich drzwi tablica, ostrzegająca o klątwie na takowych, którzyby się do tamtego domu Bożego z takim instrumentem prawdziwie zbojeckim wchodzić ważyli. Instrument to był prawdziwie zbojecki, bo kiedy jeden drugiego końcem ostrym nadziaka trafił pozauszku, do razu zabijał, wbijając w skronie żelazo fatalne aż na wylot. Szabla za czasów Augusta była rozmaita. Szabla prosta czarna, alias w żelazo oprawna na rzemiennych paskach, i ta pospolita była zawsze szlachcie ubogiéj zamiast capy albo kurszu (są to dwa gatunki skóry, w które szable oprawiano) obszyta w węgorzową skórkę; nic to nieszkodziło, bo głownia alias żelazo stanowiło cały szacunek, i nietylko między drobną szlachtą, ale téż między najmożniejszymi pany szabla przechodziła od ojca do syna, od syna do wnuka i tam daléj w sukcessyi między najdroższemi klejnotami. Przy czarnéj szabli także chodzili zawsze szulerowie, nocni grasanci, szałapuci, których to zabawą było, obciąć kogo, nakarbować gębę gładką jakiemu galantowi, albo gacha jakiego przepędzić przez błoto w białych pończochach. W powszechności zaś czarna szabla używana była od wszystkich, w okolicznościach, w których się spodziewano tumultu, a potém rąbaniny. Ci, którzy używali niemieckiego stroju, do takich okazyi brali, pałasze niemieckie i rapiery obosieczne; nakoniec szabla czarna służyła do pojedynku, najwięcéj tym orężem odbywanego. Szabla czarna staroświecka była zawsze krzywa. Z kuźnic wyszyńskich najbardziéj popłacała, dobroci jéj probowano, kiedy się dała giąć, niemal do saméj rękojeści, i gdy się po takim zgięciu wprost wyprężała. Nastały potém szable proste, szaszówki, hiszpanki, wązkie i lekkie, które nie tak wiele przy boku ciężąc, służyły dobrze do obrony i odpędzenia napaści niespodzianéj. Rękojeści u szabel czarnych były z pałąkiem graniastym i małym skobelkiem żelaznemi — ten pałąk nazywał się krzyżem, a skobelek paluchem, od wielkiego palca, który w niego wchodził. W dalszym czasie, kiedy sejmy i trybunały zaczęły bywać burzliwe, wymyślono do szabel takie krzyże, że całą rękę okrywały, i zwał się taki krzyż furdyment, składał się z prętów żelaznych, jak klatka, i z blachy w środku wielkości dłoni. Dla proporcyi tak ogromnego krzyża dawano pochwy szerokie jak tarcice, choć do wązkich szabel, która moda przeszła potém do wszystkich szabel nawet i do tych, u których były krzyże bez furdymentów. Tę modę niedługo trwającą wymyślili Litwini, a od Litwinów przejęli koronczykowie, musiała ona jednak bywać dawniéj na świecie w rzeczypospolitéj rzymskiéj, kiedy poeta łaciński niewiem który, czy Horacyusz, czy Marcialis napisał te wierszyki na jakiegoś Pontyka: Grandi in vagina, Pontice, claudis acum, co znaczy po polsku: W dużéj pochwie Pontyka Igiełka się zamyka. Takie szable z szerokiemi pochwami i wielkiemi krzyżami nosili najwięcéj ludzie dworscy, szulerowie i szałapuci, którzy mieli upodobanie, kiereszować się w kordy, po wiechach i szynkowniach, bo kogo pobili, to i obdarli, albo się im opłacił, jeżeli się nie czuł na mocy i serca niemiał. Wszakże gdy taki oręż jako ciężki psował suknią, wkrótce go zaniechano, osobliwie kiedy łagodniejsze obyczaje nastawać poczęły. Do paradniejszego stroju używano karabelek tureckich, czeczugów tatarskich i pałasików w srebro oprawnych albo pozłacanych albo szmelcowanych; takich najwięcéj wychodziło ze Lwowa, przez co zwano je za zwyczaj lwowskiemi. Nawiązanie do szabel i karabelów było dwojakiéj mody: najdawniejsze było z pasków rzemiennych, obszernych z sprzączkami i centkami na końcach srebrnemi albo pozłocistemi; te paski utrzymywały szablę tuż przy pasie, tak iż krzyż szabli równał się z pasem; paski obejmowały sam bok lewy, schodząc się do węzła w tyle na krzyżu człowieka nad pasem czyli na pacierzu. Takim sposobem nawiązywane były rapcie, które się tem różniły od pasków, że były nierzemienne, ale z jedwabnego sznuru, czasem same przez się, czasem srebrem lub złotem przerabiane, czasem z samego srebra i złota. Dworacy, gaszkowie i paniczowie młodzi, jaki mieli żupan, takie zakładali i rapcie do karabeli lub szabli, w paskach zaś jedności koloru z żupanem nie przestrzegano. Potém nastało nawiązanie długie, tak iż szabla wisiała pod kolanem, i idąc, trzeba ją było koniecznie albo trzymać za krzyż albo nieść pod pachą, aby się między nogi nie wplątała i nie wywróciła. Paski i rapcie zachodziły na cały tył człowieka jak putszurek na konia. Ta moda jako śmieszna i wielce nie wygodna: nie trwała dłużéj na 5 albo 6 lat stała zarzucona, i wrócono się nawiązania krótkiego i wązkiego nic a nic tyłu nie zajmującego, tylko sam bok, co téż niezbyt wygodno było, bo się szabla w chodzeniu tłukła po boku. Nastały potém paski z taśmów srebrnych lub złotych, sztuczkami srebrnemi, odlewanemi lub srebrno pozłocistemi gęsto nasadzane. Takich pasków zażywano do samych pałasików, w oków srebrny i srebrno pozłocisty oprawnych: niesłużyły do szabli czarnéj, to jest: w żelazne skówki oprawnéj, ani do karabeli. Takie paski dla trwałości niektórzy podszywali spodem irchą białą. Niektórzy kochając przepych i zbytek niczem niepodszywali. Kiedy w modzie było nosić nóż za pasem, starali się majętniejsi mieć u niego rękojeść, z jakiego kamienia przedniego, albo téż z kości lub rogu srebrem albo złotem nabijanéj. Pochwa nożowa pospolicie z skóry czarnéj capowéj zrobiona, ozdobiona była skówkami srebrnemi, białemi albo pozłacanemi, zszyta misternie nicią srebrną albo złotą. I żeby się nóż niewymknął z za pasa, była przy nim taśma na antabce odpowiedającéj skówkom, jedwabna, w kolorze, albo srebrna, albo złota, i ta się kilka razy około pasa okręcała. Pasy w pierwszém używaniu za mojéj pamięci do publicznego stroju, tak u szlachty jak u mieszczan bywały jedwabne siatkowe szmuchlerskiéj roboty, z końcami w sznurku kręconemi, w kolorach rozmaitych, lecz najwięcéj w karmazynowym z końcami czyli kutasami, u chudszych jednostajnemi, u majętniejszych z srebrnemi lub złotemi. Takież pasy bywały wciąż na pół srebrem lub złotem przerabiane. Na powszednie chodzenie zażywano pasów taśmowych rzemieniem podszytych na klamrę żelazną, mosiężną, srebrną, pozłocistą, według przepomożenia i ambicyi każdego na przodzie zapinaną. Zarzucili nie długo takie pasy siatkowe i taśmowe, wzięli się do pasów tureckich, perskich i chińskich; te ostatnie były to z wełny tak delikatnéj robione, że choć był taki pas szeroki na dwa łokcie, przewlókł go przez pierścionek, nazywał się taki pas bawolim, służył do najbogatszéj sukni, lubo niemiał żadnéj innéj ozdoby, tylko szlaki czyli brzegi, dziwnie w miłe kwiaty wyrobione. Samego pasa takiego kolor bywał jednostajny, zielony, pomerańczowy, karmazynowy i biały, i był w takim szacunku, że choć niemiał w sobie nic drogiego, ani ozdobnego, prócz szlaków; płacono jednak jeden osobliwie biały, kiedy był nowy nie przechodzony do 50 czerwonych złt. Lecz z trudna takie pasy nowe dostawały się do Polski. Najwięcéj przychodziły od Turków i Persów na zawojach dobrze podnoszone, a przez naszych Ormianów czysto wyprane, wyprassowane i za nowe przedawane. Tureckie i Perskie pasy były rozmaite, dłuższe i krótsze, szersze i węższe, sute i ordynaryjne, wszystkie jedwabne rozmaitych kolorów i deseniów, srebrem i złotem bogato i skąpo przerabiane. Ordynaryjny pas turecki, mędelkowym zwany, płacił się najtaniéj czerwonych złotych 4, stambulski czerwonych złotych 12, perski 16, 18 i wyżéj podług gatunku aż do czerwonych złotych 60. Prócz zaś takich pasów, znajdowały się po pańskich garderobach pasy daleko od wymienionych dopiero droższe, albowiem jeden do czerwonych złot. 500 szacowano. Taki pas był długi łokci 9, szeroki do 3 łokci, gruby jak sukno francuzkie, tęgi jak pargamin, przeto téż takich pasów nie używano do stroju, ale raczéj trzymano dla zaszczytu garderoby pańskiéj, i na podarunki; bywał tkany z nici srebrnych lub złotych, albo po jednéj stronie srebrnéj, po drugiéj złotéj, kwiatami jedwabnemi w rozmaite kolory przerabiany. Nastały potém pasy słuckie, bogactwem i pięknością perskim i tureckim bynajmniéj nieustępujące. Każdy pas takowy, bogaty lub ordynaryjny miał na końcu wyhaftowane słowa: textus est Sluciae, któremi różnił się od perskiego i tureckiego. Po słuckich pasach dały się widzieć pasy francuzkie w gatunku tureckich i perskich, ale kolorami dobranemi i żywemi daleko, wszystkie pasy wyżéj wyrażone celujące, z napisem na końcu: à Paris. Rozmnożyła się na ostatku w Polsce fabryka pasów rozmaitych po wielu miejscach, jednak przez to pasy niestaniały, wyjąwszy ordynaryjne tureckie, które gustownością nowych pasów zgaszone, pokupu do siebie niemiały. Przyjdzie tu komu na myśl: kiedy fabryki pasów zagęściły się w kraju, dla czegoż pasy niestaniały. Odpowiedź na to bardzo jasna: niemamy w kraju naszym ani jedwabiu, ani złota ciągnionego, ani fabrykantów; wszystko to sprowadzamy z zagranicy, i utrzymujemy w kraju naszym kosztownie. Zaczem pas zrobiony w kraju, drożéj kosztuje przy takim nakładzie, niżeli zrobiony za granicą, gdzie się jedwab rodzi, a fabrykantów tak wiele, że się ledwo nie za łyżkę strawy najmują do roboty. Nie tak, jak u nas, co fabrykant sprowadzony, godzi się na miesięczne Laffy, a te wysokie odbierając, więcéj pilnuje rozrywek albo i pijatyki niż warsztatu. Czapki pod panowaniem Augusta były kilkorakiego gatunku; najpierwsze, które zaznałem, były z wązkim barankiem okrągłym, rozcinanym na przodzie i w tyle z wierzchem czworograniastym, cienką bawełną wyściełanym, po szwach, gdzie się kwaterki schodzą sznurkiem srebrnym albo złotym obkładane, lub téż rygielkami takiemiż ujmowane. Po tych nastały czapki konfederatkami zwane, były to czapki właśnie takiego kroju, w jakich malują papieżów, co je zowią ruskami. Po konfederatkach nastały czapki kozackie z wysokim wierzchem, z wązkim barankiem miałko wyścielane. Daléj weszły w modę czapki z wysokiemi baranami z wierzchem płaskim, od modnisiów jeszcze do tego w głąb barana wtłaczanym, tak, iż niewidać było nic wierzchu, tylko sam baran na głowie. Forma takich czapek była ostatnia, i utrzymuje się do dziś dnia, z tą różnicą jedynie, że baranka zwężono a wierzchu podniesiono; takie czapki zwały się w swoim początku kuczmami, a potém przezwano je krymkami od Tatarów krymskich, od których modę takich czapek Polacy przejęli. Do wszelkiego rodzaju czapek, używano baranków naturalnych, czarnych, siwych, kasztanowatych i białych i pstrych; lecz najwięcéj czarnych a siwych; innego koloru baranki były w guście, tylko ludzi młodych i gaszków. Rodzaj baranków: węgierski, krymski i bułgarski, jeden od drugiego porządkiem wyrażonym lepszy. Niekiedy téż udał się baranek domowéj owczarni, który uszedł za węgierski i bułgarski mianowicie wyporek, ale tylko w kolorze kasztanowatym, pstrym i białym w czarnym i siwym nigdy. Wierzchy u czapek rozmaitego koloru zawsze sukienne aż do ostatnich lat Augusta III. w których zaczęto używać na lato czapek z wierzchami bławatnemi dla lekkości i chłodu. Kapeluszów albowiem chodzący w polskim stroju nieużywali (wyjąwszy chłopów). A komu dogrzewał upał słoneczny, rozwieszał chustkę; głowę i twarz okrywającą, aby się gaszkowi nieopaliła. O którą szkodę mniéj dbając mężczyzni dawnego sarmatyzmu, łby wygolone jak kolano, zdjąwszy czapkę, albo ją tylko na jednym uchu zawiesiwszy, na największym skwarze dystyllowali. Jak nastały wierzchy bławatne, nastały oraz i baranki atłasowe: z czarnego atłasu na nić marszczonego robił się baranek czarny, z popielatego siwy, przedziwnie piękne i lustrowne. Podszewka do czapki za zwyczaj bławatna. Starym ludziom wygody nie mody przestrzegającym, z lisiego futra, albo łapek baranich. Takie czapki zwały się kapuzami, były zawijane, i mogły się spuszczać na cały kark i zasłonić twarz. Sam nos do oddechu i oczy do patrzenia zostawując gołe. Senatorowie i majętni szlachta wieku podeszłego, na wielką paradę zażywali kołpaków sobolich, z wierzchami aksamitnemi, karmazynowemi, granatowemi albo zielonemi, przypinając do kołpaka w środek opuszki soboléj nad czołem jaki kamień drogi świecący, albo sygnet bryllantowy, co Polaka dziwnie poważnego i ozdobnego wydawało. Krój kołpaka był ten sam, co czapki, krymki, lecz przez wysokość i ogromność opuszki soboléj wydawał się inakszym. Spodnie ubranie jednym słowem polskim powszechnym portki zwane, u szlachty i mieszczan bogatych były z sukna francuzkiego, ponsowego lub karmazynowego; także z atłasu i adamaszku błękitnego. Po szwach w kroku niektórzy te portki szamerowali galonkiem srebrnym lub złotym, niektórzy gładkich nieszamerowanych używali, niektórzy zaś mieli portki takie, tylko rygielkami złotemi lub srebrnemi po tychże szwach ujmowane. Kogo niestać było na galony i rygielki srebrne lub złote, albo miał je za zbytek, a przecie lubił się do modzi (jak mówiono) stroić, używał na to miejsce taśmy jedwabnéj, błękitnéj i rygielków takichże. Co tylko służyło do portek sukiennych, spodnie były buchaste przestrone, do samych kostek długie, żeby się zaś w zuwaniu bóta niezmykały z nogi do góry, dawano do nich strzemiona krajczane. Długi czas pod panowaniem Augusta używali Polacy spodni zawiązywanych na sznur, był to pasek jedwabny siatkowy z obdłużnemi końcami, kutasiki na czas srebrem i złotem przerabiane mający, na który spodnie nawlekano i onym zawięzywano. Sposobem na kształt chłopskich gaci, których do dziś dnia używają wieśniacy z tą różnicą, iż oni swoje gacie sznurkiem zawięzują na boku. Szlachta zaś spodnie wyżéj opisane zawięzywała na przodzie prosto w rozpór, które zakrywały końce sznura z kutasami na wierzch spodni wydawane. Żeby fałdy zamkniętych spodni szerszych zawsze od lędźwi człowieka nieczyniły grubości i nieodymały sukien; tak do sukiennych jak do adamaszkowych lub atłasowych spodni, dawano lisztwę powierzchniéj stronie bławatną, po wewnętrznéj płócienną, pomiędzy którą przechodził sznur; u sukiennych spodni lisztwa bywała atlasowa, błękitna u adamaszkowych i atłasowych kitajkowa, albo kitajowa u mniéj majętnych. Zarzuciwszy sznury zaczęto nosić portki na guziki niemieckim sposobem zapinane. Bóty w używaniu były troistego koloru, żółte, czerwone i czarne. Cholewa u bóta krótka z tyłu łytkę całą, z przodu pół kolana dłuższym od tylnéj części końcem, wichlarzem zwanym, zajmująca, z dwóch sztuk po bokach bóta zszywanych składana, z przyczyny nogawic portkowych szerokich przestrona. Napiętek u bóta łubem drewnianym w środek skór zasadzonym, obwarowany, aby się nie koślawił i nie marszczył, pod napiętkiem podkówka żelazna, na 3 palce wysoka, u panów pobielana albo wcale srebrna, u chudych pachołków tylko pilnikiem cokolwiek pogładzona. W dalszym czasie panowania Augusta III. nastały podkówki płaskie na kształt końskich, trzema ćwiekami do podeszwy przybite. Nareszcie podkówki wszelakie zarzucono, na miejsce których nastały abcasy skórzane, tak jak u niemieckich bótów, ale niższe, i to była moda ostatnia bóta polskiego pod panowaniem III. Augusta. Póki trwały w modzie podkówki, przy każdych jatkach szewskich po wielkich miastach znajdował się kowal, który wszelkiego rodzaju bóty podbijał podkówkami, według mody używanemi, biorąc za proste po groszy 6, za pogładzone pilnikiem groszy 12, pobielane i srebrne wychodziły od innych majstrów. Białogłowy także gminne zażywały do trzewików małych podkówek, które do nich przybijał ten sam kowal, za zapłatą trzech groszy od pary. I taki kowal nierobił żadnych innych sztuk przy wielkich miastach, mając dosyć zatrudnienia i pożytku z samych podkówek. Pospólstwo i szlachta drobna różniła się od uboższych jeszcze od siebie bótami, u których były przyszwy nowe czarne, a cholewy żółte lub czerwone podszarzane, z żądzy zwyczajnéj naturze ludzkiéj pokazania się czymsiś więcéj niż jest, chcąc każdy takowy zostać w rozumieniu, jakoby miał wprzód nowe żółte lub czerwone bóty, a te znosiwszy, kazał przez dobrą ekonomią podszyć i czarnemi przyszwami, choć w saméj rzeczy takie kupił od szewca, jako tańsze od żółtych i czerwonych nowych, acz cokolwiek droższe od wcale czarnych pospolitych, zkąd urosło szyderskie przysłowie: znać pana po cholewach. Koszula polska miała rękawy szerokie około pięści zawijane, kołnierz wązki, tasiemką zawiązywany pod szyją albo szpinką srebrną, złotą lub rubinkową zapięty, którego nic z pod sukni nie było widać. Długość koszuli u tych, którzy staropolskim obyczajem nosili gacie płócienne na gołém ciele, spodem portek nie dochodziła kolan. U tych, którzy już zarzucali gacie, spuszczała się do pół goleni. Opisawszy każdą sztukę z osobna do stroju należącą, obaczmyż teraz Polaka w to wszystko w czasach swoich ustrojonego. Najdawniejszą zaznałem modę pod panowaniem Augusta III. kontusz i żupan długi niemal do saméj ziemi, w plecach wązko podług miąższości człowieka przykrojony, od pasa do dołu fałdzisty. Z przodu opięto, kołnierzyk wąziuchny, tak u żupana jak u kontusza, u którego zapinał się na jednę pentelkę. Od szyi do pasa z pod kontusza wielkiego dawał się widzieć żupan. Rękawy tak u żupana, jak u kontusza wązkie, wyloty u kontusza od pachy aż do łokcia otwarte, któremi wyglądał żupan. Dąbski, marszałek Załuskiego, biskupa krakowskiego, Szaniawski, starosta Kąkolownicki i Kraszewski, natenczas dworzanin Wdy kijowskiego, trzej patryarchowie mód polskich, jakie mieli żupany, takiego koloru wdziewali i bóty, żółte, czerwone, zielone, błękitne etc. ale tego ich gustu nikt więcéj nie naśladował. Poły u obojga nic a nic niezałożyste, i tylko brzegami poła poły dosięgająca, w siedzeniu i chodzeniu otwierając się, widok spodni sprawowała. Ten widok albo upoważniał albo upodlał osoby. Jeżeli albowiem portka była czysta, nowa bogata, wrażała patrzącym rozumienie, że ten, co się tak nosił, jest pan, majętny człowiek. Jeżeli pokazy się portki dziurawe, łatane, wytarte, zafolowane, była konwikcya, iż osoba w takich chodząca małego jest wątku. Przeto téż kiedy błoto, uginać się w takim długim stroju chodzących przymuszało; ci, co mieli dobre portki, brali fałdy sukien w rękę z tyłu, podnosząc je tym sposobem do góry, aby się nie szargali, i było to podług przysłowia metaforycznego, nieść zadek w garści. Ci, co mieli złe portasy, zawijali, poły na przedzie jednę na drugą, pokazując tym sposobem sukien wyżéj trochę nad pół goleni, aby podpasawszy wyżéj, kolanami lub golenami przez złe portki nie błyskali. Póki suknie długie były w modzie, czupryna także była długa, z tyłu i z przodu wszędzie równa, okrągła, rzęsista, pół czoła z przodu, a z boków pół ucha zajmująca, z pod któréj cały kark goły wyglądał. A że pod owe czasy karety nie były nikomu znajome po miastach, tylko wielkim panom i posłom podczas sejmu, a reszta szlachty i wszelki lud możny, i ubogi roił się pieszo po wszystkich ulicach; przeto moda długich sukien jako wielce na błoto nie wygodna, ustawać poczęła jakoś około roku 15. panowania Augusta i we dwa roki najdaléj od początku ustawania zupełnie ustała. Na jéj miejsce nastała insza, wcale kusa, i we wszystkiem od pierwszéj różna. Kontusz i żupan ledwo zakrywały kolano krój od kołnierza do pasa haniebnie buchasty, tak iżby mógł wygodnie pod pachy włożyć po bochenku chleba, kołnierz wykładany wysoki zachodzący prawie na kark cały, rękawy długie, aż do palców szerokie, jak wory, i dla zbytecznéj długości fałdujące się na ręku, z wylotami malenkiemi ledwo znak żupana ukazującemi, często do góry od téjże ręki, aby jéj wcale nie skryły, pomykania potrzebujące; od pasa do dołu żadnego fałdu ani z przodu, ani z tyłu, wydawały człowieka, jakby nie w sukni przykrojonéj, lecz jakby w kawał sukna obwiniętego. Poły na przodzie zakładały się jedna na drugą, aż pod same pachy. Nie potrzeba się było w takim stroju obawiać rozsunięcia, bo tak szczupły krój, a przytem otulony około człowieka, ledwo dawał sposobność uczynienia zamaszystego kroku. Z pod takich sukien portki wielkie, buchaste, na pół cholew opuszczone, nieprzywykłym oczom w czasy pogodne smieszną, a pod czas błota zachlastane plugawą Polaka wystawiały postać; lecz póki co jest w modzie, póty za dobre uchodzi, choćby było najgorsze i najniewygodniejsze. Pod tę modę czupryna zredukowaną została do kilku włosów na samym wierzchu pozostałych, dla czego takie głowy młokosom, dworakom, najwięcéj upodobane, poważniejsze osoby nazwały głowami cybulanemi, przez podobieństwo do cybuli wśród gładkiego kręgu swego mały kosmyk mającéj. Pasów do takiego stroju zażywano jak najdłuższych i najszerszych. Że zaś do miary grubości i szerokości pretendowanéj w modnym opasaniu pasy żadne niewystarczały; przeto zwijali w kupę po dwa i po trzy pasy, ubożsi modnisiowe kładli ręczniki, prześcieradła albo pakuły. Guz na przodzie wiązano jak bochen chleba, i ten z pasem musiał być spuszczonym aż na lędźwie. Końce zaś pasa pozakładane w tył człowieka. Wielu jednak z panów starych tę modę czerkieską nazwaną, miarkowali pośrednią z staréj i nowéj kompozycyą, używając sukien nie tak długich i szczupłych jak pierwsze, ale nie tak kusych i buchastych, jak drugie. Opasywali się także niezbytnie grubo. Wojewoda zaś wołyński Potocki, starzec dużo letni, do saméj śmierci żadnego pasa nieużywał, opasując się samemi od szabli paskami, zachowując modę dawniejszych lat, która podobno pod Augustem II. ale już nie pod III. panowała. Czupryn także wielu z nich niepodgalało zbyt wysoko, żaden jednak nienosił staroświeckiéj czupryny wyżéj opisanéj. Bóty wyścielano słomą, a stopy nog obwijali w chusty płocienne latem, do których w zimie przykładano dla ciepła kuczbaje, i zwały się takie płaty, bądź płócienne, bądź kuczbajowe onuczkami; słoma zaś w bót używana wiechciami. Najwięksi panowie, senatorowie, hetmani w polskim stroju chodzący, używali wiechcia do bótów, i była to funkcya służących, codzień kłaść panu w bóty świeże wiechcie, strzygąc słomę w miarę bóta. Przed końcem panowania Augusta naprzód onuczki, a potém wiechcie skassowane zostały, do czego się przyczyniły wprowadzone wtenczas podłogi woskowane, które się z wiechciami i barłogami z nich zrobionemi niecierpiały. Miejsce wiechciow zastąpiły podeszwy pliśniowe, kuczbajowe, burkowe albo kapeluszowe. Onuczki zaś przemienione zostały na szkarpetki. Co do ciepła i zdrowia, lepsze były wiechcie słomiane od jakichkolwiek podeszwow, ponieważ słoma to ma do siebie, iż wyciąga wilgoć. Co do ochędostwa albo polityki, przystojniejsze są szkarpetki jak wiechcie. Trzecia i ostatnia moda polskiéj sukni po owéj buchastéj nastąpiła ostatnich lat Augusta III. moda wcale przystojna, ani zbyt kusa, ani zbyt długa, kroj wcale przystojny, niezbyt opięty, niezbyt fałdzisty, rękawy gładkie sudanne, wytoki na przodzie u kontusza obdłużne i wyloty u rękawów takież, dosyć żupana na widok wystawające. Który ponieważ się prędko brudził w tych otworach, przeto wymyślili bluzgiery, to jest: łaty z takiejż materyi przyszyte na przodzie. Koszule nastały z kołnierzami wązko na żupanowy wązki kołnierz wykładanemi, takież kołnierzyki u rękawów koszuli na wierzch żupana wywijane, szpinkami metalowemi, a u panów wielkich perłowemi albo dyamentowemi zapinane; w tym czasie z trudna, kiedy rękawy kontuszowe zawdziewano na ręce, ale pospoliciéj zakładano je na plecy. Żupany aż do tego czasu u koronczykow były całkowite z jednéj materyi w tyle i na przodkach; Litwini tył żupana robili z płótna, choćby do najbogatszego żupana. W tenże sam czas zagęściły się zegarki, dewiski do nich, szpinki pod szyję dyamentowe albo bryllantowe i pierścienie na ręce, które Polakom wiele do stroju, ozdoby przydawało. Z początku, jak się zagęściły zegarki, Polacy nosili je w kieszonkach małych u żupanów na prawym boku, Niemcy w spodniach. Dewiski, łańcuszki i taśmy z kutasami srebrne, złote, lub jedwabiem przerabiane wystawując na widok. Potém Polacy zegarki przenieśli za kontusze na przód piersi, a Niemcy zostawili swoje w dawnem schowaniu. Poczęli także Polacy używać kontuszów materyalnych bławatnych i kamlotowych, tudzież do czapek wierzchów materyalnych koloru żupanowi odpowiadającego. Kontusz bławatny albo kamlotowy już się odtąd niezwał kontuszem, ale kubrakiem. Na ostatek Polacy co raz lepiéj naśladując kobiecą pieszczotę w stroju, wymyślili pod bławatne kubraki, żupany muślinowe, czerwoną albo zieloną kitajką podszywane, zamiast któréj mniéj majętni dawali płótno glancowane takichże kolorów. Zimową porą najdawniéj zażywali wilczur, atłasem karmazynowym poszywanych, na sznur gruby srebrny lub złoty z kutasami pod szyją zawięzywanych. Te wilczury w powozach siedząc, wdziewali na rękawy i otulali się niemi, chodząc zaś pieszo lub jadąc konno, zawieszali na sobie za ów sznur na bakier, to jest: przykrywając jedno ramię i bok, a drugie na powietrze wystawując; a gdy jedna strona uziębła, obracali wilczurę na drugi bok naziembiony. Wilczury lubo od wilczego futra miały nazwisko; nie wszystkie jednak były robione z wilków, nosili możniejsi krzyżakowe, marmurkowe i barankowe czarne i siwe, te zaś barankowe, iż mniéj miały ciepła, niż inne wysokiego włosa, podszywali gronostajami. Wilczury z wilków, czém bielsze, tém były droższe; wszakże kiedy wilczura była z wilków brunatnych, jak marmurkowa albo krzyżakowa, drożéj była szacowana od białéj, kosztowała czasem taka do stu czerwonych złotych, i nie okrywała tylko panów wielkich, ale i dobrze majętną szlachtę. Ordynaryjne wilczury kitajem podszywane, jakich najwięcéj zażywali szlachta mniéj majętna, skąpcy i służący ludzie, nie była droższa nad czerwonych złotych 6, 5. aż do 4.; a taka pospolicie była z wilków krajowych. Podolskie, szwedzkie i sybirskie wilki, podług gatunku dobroci, jedne drugich ceną przewyższały. Bywały téż wilczury z białych baranków lustrowanych, gronostajami podszywanych, ale bardzo rzadkie. Wilczur używali zarówno, tak Polacy jak niemcy, czyli Polacy po niemiecku wystrojeni. Lecz nie wszyscy; najwięcéj używali panowie niemieckiego kroju, płaszczów sukiennych ponsowych ze złotemi guzikami i paletami do rozporów ku wytchnieniu rąk służących, rozmaitym futrem, najczęściéj krzyżakami podszywanych. Lubo jeszcze długo były używane wilczury dopiero opisane, jednak już rzadko. Moda wniosła bekiesy, te dają się jeszcze po dziś dzień widzieć w miejskim stanie i między szlachtą ubogą. Bekiesa jest suknia futrem podszyta, krojem kontusza zrobiona, z zaszywanemi rękawami, tak dostatnia, żeby mogła wniść na żupan i kontusz, z pętlicami i sznurkami do zawiązywania. Najpierwsze bekiesy pokazały się w żółtym kolorze, siwemi barankami jak najprzedniejszemi, u panów podszyte, z srebrnemi albo téż błękitnym jedwabiem, ze srebrem przerabianemi potrzebami; chudsi dawali potrzeby same błękitne, baranki pod spód jakie takie, z opuszką czyli wyłogami lepszemi, siwemi albo czarnemi. Tak się nagle zagęściły żółte bekiesy, iż niebyło dworaka ani modnisia, któryby jéj nienosił. Działo się to przez kilka lat na znak akkomodacyi królowi Augustowi. Iż on liberyą dworowi swemu od parady dawał żółtą, więc panowie używając takich bekiesów, pokazywali się królowi być życzliwemi sługami. Lud zaś mniejszy nie zapatrując się na tę tajemnicę i nie myśląc o niéj, tylko z zapatrzenia się na panów, rzucił się do żółtych bekiesów, a skoro te panowie porzucili, i on porzucił. Żółty kolor, jak się nagle pokazał, tak téż nagle zginął; ale bekiesy w długim zostawały używaniu w rozmaitych kolorach, rozmaitym futrem podszywane, i te dotrwały do czasów Stanisława Augusta. Po zgaśnieniu żółtych bekies nastały kiereje karmazynowe, wilczym futrem podszywane: ta suknia jest bez stanu w pasie, z rękawami szerokiemi, u niektórych przy pięści wązko ścinanemi; u niektórych osobliwie niemców równo od ramienia do końca szerokim. Kiereja nie rugowała bekiesy; lubiący ciepło i podróżni odziewali się razem, i bekiesą i kiereją. Karmazynowa kiereja, oprócz ciepła zwyczajnego, każdemu kolorowi dobrym futrem podszytemu dodawała honoru, póki była w modzie. Kto niemiał kierei karmazynowéj, poczytany był za chudego pachołka. A co znaczyła kiereja karmazynowa; toż samo znaczyła opończa tegoż koloru adamaszkiem albo atłasem błękitnym podszyta; takiegoż kroju jak kiereja będąca, z przydanym kapturem do nakrycia głowy, służyła od deszczu wszędzie, i od kurzawy w drodze. Mieszczankowie małych miasteczek i szlachta drobna przylgnęła upodobaniem do kierejów, ponieważ one służyły im tak do stroju, jakotéż do podróży, w dzień za suknią i opończą, w nocy za pierzynę. Kierejka była distinctorium tych dwóch stanów, z tą różnicą, iż kto był w kierejce przy szabli, uznawanym był za szlachcica, kto bez szabli, tylko z trzciną w ręce, za mieszczanka; lecz kiereje takiego drobnego ludu nie były karmazynowe, ani wilkiem podszyte, tylko najwięcéj kuczbają czerwoną, mniéj zieloną lub białą, pod wierzchem z sukna prostego granatowego albo popielatego. Litwini kiereje swoje karmazynowe podszywali niedźwiedziami czarnemi, albo szaremi czyli marmurkowatemi. Od Litwinów przejęli modę koronczykowie podszywać kiereje niedźwiedziami. To futro nie tak obłazi jak wilcze, ale téż za to nie jest tak ciepłe jak wilki, choćby z najlepszych i młodych niedźwiadków, ponieważ niedźwiedź niema tyle puchu pod długim włosem, co wilk, i skóra niedźwiedzia jest dziurkowata, zaczém łatwiéj ją wiatr przedyma niż wilczą, gęściejszą i kosmatszą. Karmazynowy kolor trwał trochę dłużéj jak żółty, zgasł jednak najdłużéj po 10. leciech: rzucili się do kierejów zielonych, które się lepiéj do wilków stósowały, a potém do rozmaitych kolorów. Kiereje jednak choć się w barwie odmieniły, jednak niezaginęły jako najwygodniejsze okrycie zimowe, czy to w mieście, czy w drodze, ale nie były tak powszechne, jak z początku swoich narodzin. Delije wymyślone odebrały im większą połowę nosiadów, osobliwie młodych ludzi. Delija niczém się nie różni od kierei, tylko jednym stanem wciętym w miarę pasa, którego nie ma kiereja. Gdy nastały delije, nastały téż razem i opończe wcinane, rozmaitego koloru, atłasem błękitnym podbijane, i była to suknia, w któréj godziło się wniść do pokoju, gdy przeciwnie w opończy bez stanu, choćby karmazynowéj, wniść do pokoju, byłoby grubijaństwo. Lecz takich opończów, jako z przedniego sukna francuzkiego robionych, nienosił lud pospolity, tylko sami możni, z najwięcéj dworzanie. Te delie przezwali potém czujami, choć się przez to nazwisko w niczém nieodmieniły. Jeszcze się muszę wrócić do kontusza i żupana. Najdawniejsi Polacy na strój codzienny zażywali żupanów sukiennych, karmazynowych, do których pod szyją przyszywali drobne guziczki srebrne lub pozłociste, z małemi w końcach osadzonemi rubinkami. Kontusze także nosili sukienne z dużemi sześcią guzami, w formie głogu, wielkości orzecha laskowego; te guzy bywały białe srebrne, srebrne szmelcowane i marcypanowe, albo pstro pozłacane z rubinkami małemi; mniéj majętni zażywali takich guzów z prostego krwawnika kolbuszowskiéj i głogowskiéj roboty, których 6 nie więcéj kosztowało nad dwa tynfy, teraźniejsze dwa złote i groszy 16. Suknią odświętną były: kontusz sukienny różnego koloru, żupan atłasowy karmazynowy, bez guziczków, albo żółty. Kontusze i żupany sukienne bramowali Polacy sznurkami jedwabnemi takiegoż koloru, jakiego był kontusz i żupan, albo też srebrnemi i złotemi; w kontuszach najwięcéj używali, ciemnych kolorów. Mieszczanie pomniejszych miast zażywali żupanów żółtogorących, łyczakowych; a że ta materya atłasowi podobna, robi się z włókien, czyli łyków konopnych, dla tego mieszczanków pospolicie nazywano łyczakami. Szlachtę zaś od żupana karmazynowego najwięcéj zażywanego, karmazynami. Potém nastały kontusze axamitne, atłasem podbijane od żupanów bławatnych. Daléj znowu kontusze sukienne drugim suknem takiego koloru, jakiego był żupan podszywane. Daléj weszły w modę kontusze bez podszewki sukienne, koloru pieprzowego, z żupanami aksamitnemi zielonemi. Znowu kontusze i żupany z jednakowego sukna, z grubym jak bicz furmański sznurem srebrnym lub złotym, to z plecionkami takiemiż, to nakoniec z brzegami do koła kontusza suto haftowanemi, to z wycinanemi do koła w ząbki albo w łuszczkę rybią brzegami, jedwabiem koloru takiego, jak żupan obdzierzganemi. Nie długo ta moda trwała, zarzucili hafty, dzierzgania, galony, taśmy, sznurki, które dawali do kontuszów i żupanów sukiennych, a wnieśli w modę gładką bez wszelkich potrzeb, ale rękawy u kontuszów i poły podszywali kitajką i grodetorem lub atlasem różowym, choć przy sukiennym żupanie. Kiedy zwierzchnia suknia miała zaszyte rękawy, zwała się czechmanem, i taką będąc, musiała być podszyta takim suknem, jakiego był żupan. Kiedy zaś suknia zwierzchnia miała rękawy z wylotami; zwala się kontuszem, chociaż była podszyta, jak pierwsza. Na żupany bławatne modnisiowie przywdziewali kaftany krótkie za pas, nieco występujące, z takiéj saméj materyi, jakiéj był żupan, to było częścią dla tego, aby się żupany, na podbrodku, którego nigdy kontusz nie zakrywał, nie smoliły, częścią dla okazania dostatków. Były téż czechmany zapinane na drobne guziczki szmuchlerskiéj roboty aż do saméj szyi, sukienne, z wąskim wykładanym kołnierzem aksamitnym; lecz takich mało noszono, ponieważ czyniły porozumienie złe o żupanie. Niewiedzieli panowie, jak się różnić od szlachty, jakąkolwiek oni modę wymyślili, wnet ją widzieli na szlachcie. Kazał sobie pan obsadzić do koła perłami kontusz; Szlachcic, choćby mu przyszło żonę i córki poobdzierać z pereł, musiał także po pańsku swój kontusz uszamerować, albo przynajmniéj ze srebra narobić guziczków perłom podobnych. Przypiął pan do kontusza jaką bogatą z dyamentów drogich kamieni konchę, syn szlachcica dobrze majętnego, na matce, na siostrach, na ciotkach, na stryjenkach wytargował zausznice, monetki, pierścionki, z których sobie podobną w kształcie, choć nie w szacunku zrobił. Piotr Sapieha, wojewoda smoleński, którego ta emulacya najbardziéj mierziła, medytując, jakby się wystroić tak, żeby go żaden z szlachty nie naśladował; kazał sobie zrobić czechman multanowy biały, błękitnym axamitem podbity, przyszywszy do niego order. Udała mu się na pierwszych sądach w Poznaniu wyśmienicie taka sukni dystynkcya; on sam jeden w czechmanie multanowym paradował. Lecz przyjechawszy na drugie sądy, niemal wszystkich obywatelów województwa Poznańskiego w czechmanach multanowych, choć nie wcale axamitem podbitych, to przynajmniéj nim obłożonych zastał. A jeszcze bardziéj zdziwił się, kiedy tegoż roku w Warszawie pełno multanowych czechmanów obaczył. Darował swój kucharzowi, i natychmiast czechmany multanowe z panów, na kuchtów, masztalerzów i podstarościch poprzechodziły. Choć w całém tém opisaniu stroju usiłowałem wyrazić wszystkie odmiany kroju i materyów pod Augustem III. używanych, zapomniałem jednak położyć w swojem miejscu żupanów domowych białych, latem od dworzan i innéj szlacheckiéj i miejskiéj drużyny używanych, z tasiemką wązką, jedwabną w ząbki robioną, około kołnierza i na przednim licu od szyi do pasa przyszywanych, także pasów kałamajkowych w różnym kolorze, z szlakami w rozmaite kwiaty jedwabną, srebrną i złotą nicią wyszywanemi, z frandzlą na końcach złotą lub srebrną. Te pasy były zażywane w jednym czasie z pasami siatkowemi, nim nastąpiły pasy tureckie i perskie. Do podróży używali Polacy zamiast kontuszów, kurtek zielonych sukiennych, kitajką czerwoną podszytych, z maleńkiemi na przodzie i około rękawów guziczkami szmuchlerskiéj roboty, do kształtu, nie do zapinania służących; a to tylko latem, w zimową porę nosili takież kurtki, barankami, rysiami, lisami i wilkami podszywane. Na żupan obłoczyli szarawary wielkie sukienne popielate albo zielone, i to był strój podróżny każdego dworskiego, na koniu przed karetą jechać podług zwyczaju obowiązanego, w ładownicy i przy szabli. Lubo nie założyłem sobie opisowania stroju niemieckiego, dotknąć go atoli w przedniejszych okolicznościach muszę. Używający takiego stroju Polacy przesadzali się na galony i hafty sukien jak najsutsze, po wszystkich szwach dawali galony, albo kolbertyny tak szerokie, że ledwo z pod nich cokolwiek sukna widzieć można było. Toż potém nastały hafty bogate do zimowych sukien, i jedwabne do letnich. Te sprowadzali z Francyi: haft w materyach pomienionych był tak ułożony w sztuce, jaki w których miejscach miał przypadać w sukni. Do mankietów około rąk i gorsów na piersi u koszul używali koronek brabanckich, których para z gorsem do jednéj koszuli kosztowała 50 czerwonych złt. Na wielką galę panowie pierwszéj rangi dawali do sukien wszystkie guziki z samych dyamentów, brylantów i innych najdroższych kamieni robione; w inne zaś czasy używali guzików srebrnych albo złotych odlewanych na fason szmuchlerskiéj roboty, albo téż wcale szmuchlerskich. Głowy nosili jedni w naturalnych włosach podług mody fryzowanych, drudzy w pudrowanych, inni najwięcéj starzy w wielkich perukach pół policzków zakrywających, z lokami czyli po polsku kędziorami na plecy spadającemi. Młodzi końce peruk albo włosów przyrodzonych kładli w worki kitajkowe czarne płaskie na plecy spuszczone. A insi całą głowę strzygli tak nizko, jak Benedyktyni, pudrem posypawszy i to się zwało po szwedzku. Ci, którzy nosili włosy naturalne, przykrywali głowę kapeluszem, którzy mieli peruki, niekładli na nie kapeluszów, ale jakiekolwiek kapeluszysko stare pod pachą gnietli. Potém zaś kiedy puder wszedł jeneralnie na wszystkie głowy, nie nakrywali głów, a którzy sobie kapeluszem z pod pachy wyjętym ukłon oddawali, nie nakrywali dla tego głowy, ponieważ fryzura modna, wytrefiona i grubo pudrem przypruszona, traciła od kapelusza swoje ułożenie, kapelusz się pudrem oblepiał, i kiedy w izbie musiał z głowy przenieść się pod pachę, suknią plamił. Było tedy śmieszno Polakowi ciepłą czapką głowę nakrytą mającemu, widzieć Niemca w najtęższy mróz z gołą głową po ulicy biegającego, a w futrze ciężkim, wilczym albo niedźwiedzim albo innym, lecz moda wszystko wytrzyma. Z tém wszystkiém, kiedy miał mieć audyencyą w senacie turecki poseł; w ten czas panowie niemieckiego stroju brali kapelusze do nakrycia głowy zdatne. Albowiem, iż Turcy zawsze mają głowę turbanem przykrytą, więc aby Polacy nie zdawali się być dla posła z odkrytemi głowami, skoro Turczyn wchodził do senatu; natychmiast wszyscy senatorowie nakrywali głowy czapkami albo kapeluszami. (14) Będą oni walczyć z Barankiem, lecz Baranek zwycięży ich, bo jest Panem panów i Królem królów - ci, którzy są z Nim, to powołani, wybrani i wierni. (15) I mówi do mnie: Wody, które widziałeś, nad którymi rozsiadła się Nierządnica, to ludy i tłumy, i narody, i języki.
Druga wojna | Autor: Przy tekście pracowali także: Maria Procner (redaktor) Maria Procner (fotoedytor) fot. Conversano Isabella/CC BY-SA Dzięki żmudnej selekcji i krzyżowaniu ras stworzono, przynajmniej według Habsburgów, konia doskonałego„Uderzyło mnie (…), iż w świecie, w którym toczy się wojna, około dwudziestu młodych lub w średnim wieku ludzi o wspaniałej kondycji fizycznej (…) spędzało czas na tresowaniu koni w kręceniu zadem i podnoszeniu nóg stosownie do pewnych sygnałów danych łydkami i lejcami. Jakkolwiek bardzo lubię konie, wydawało mi się to jednak marnotrawieniem energii” – pisał w swoim dzienniku gen. Patton. Znany z ciętego języka i nieobliczalnego zachowania amerykański dowódca musiał jednak poddać się urokowi tego, co zobaczył. Pokaz Hiszpańskiej Szkoły Jazdy obudził w nim duszę kawalerzysty. Te konie trzeba było ratować – i to koniec kwietnia 1945 roku. Finał II wojny światowej wydawał się bliski i nieuchronny, ale świat nadal był w stanie chaosu. Niemcy oraz ich sojusznicy nie zamierzali tanio sprzedać skóry, oddając krwawo każdy skrawek swoich imperiów. I oto w tej burzy ataków, strat i przerażenia rozegrał się jeden z najdziwniejszych epizodów światowego konfliktu. 28 kwietnia 1945 roku oddział ponad 300 amerykańskich żołnierzy przedarł się przez linie wroga, aby dotrzeć do Hostau (obecnie czeski Hostouň). Stawka akcji na terenie kontrolowanym przez Wehrmacht i fanatyczne do końca oddziały Waffen-SS była wysoka – życie światowego skarbu – lipicanerów (lipizzanerów).Rasa końskich panówKoń lipicański to jedna z najstarszych ras w Europie, bo początkami sięga roku 1580. Wówczas to habsburski arcyksiążę Karol II, wzorując się na swoim bracie cesarzu Maksymilianie II, założył własną stadninę w Lipizza (obecnie Lipica na Słowenii). To właśnie tam cesarscykoniuszowie sprowadzali uważane wówczas za najlepsze na świecie ogiery z Hiszpanii, by, jak pisze badacz tematu Waldemar Kumór, „płodziły potomków, których matkami były krzepkie kobyły z okolic Triestu, a od 1584 roku także szlachetne, sprowadzane drogą morską klacze z Andaluzji”. Stamtąd konie trafiały do Wiednia, gdzie już od blisko 20 lat przy cesarskim dworze funkcjonowała szkoła jazdy. Jako że właściwie wszystkie szkolone tam wierzchowce miały hiszpańskie pochodzenie, toteż szkoła z czasem została nazwana hiszpańską, a jej ozdobą i symbolem wkrótce stały się białe żmudnej selekcji i krzyżowaniu ras stworzono, przynajmniej według Habsburgów, konia doskonałego – nie tylko pięknego dla oka, ale też silnego i atletycznego. A jego specyficzna budowa pozwalała mu na lewady, piruety i inne ewolucje nieosiągalne dla pozostałych Signal Corps – Deutsches Bundesarchiv (German Federal Archive), Bild 146-1988-045-34/domena publiczna Na wsparcie ze strony większych sił 3. armii nie można było liczyć – przecież to miała być szybka, cicha umaszczenie (mimo że źrebaki rodzą się przeważnie czarne) miało symbolizować dom cesarski, a lekko wypukły profil łba miał przypominać rzymski (znów cesarski?) nos. Za urokiem zewnętrznym szła również niepospolita inteligencja, która jednak potrzebowała subtelnych i wymagających czasu metod dresażu. Zerwano w nim z dotychczasowym przymusem towarzyszącym szkoleniu koni na potrzeby wojenne i reprezentacyjne. W zamian odwołano się do metod proponowanych przez Ksenofonta, który w swojej Hippice z IV wieku pisał, że „cokolwiek bowiem koń z przymusu czyni, […] tego ani nie pojmuje, ani należycie nie wykonuje, tak samo jak gdybyś tancerza do skoków biczem albo kolczugą podżegał”.W efekcie wyuczone w cesarskiej ujeżdżalni lipicanery, chociaż tworzone na potrzeby pola walki (najprawdopodobniej nigdy z nich nie skorzystano w boju), prezentowały niezwykle widowiskową i niepowtarzalną w owych czasach sztukę poruszania się do muzyki Händla, Szopena czy też Straussa. Nic też dziwnego, że stały się wymarzonymi wierzchowcami cesarzy, królów i wielkich wodzów. Uwielbiali być na nich portretowani i rzeźbieni. Jak pisze Frank Westerman w książce Czysta biała rasa, lipicany spośród wszystkich końskich ras najbardziej zbliżyły się „do bastionów ludzkiej władzy”.Nic dziwnego zatem, że po anszlusie Austrii w 1938 roku lipicanerami zainteresowali się również naziści. Sam Hitler nie przepadał za końmi. Powiadano nawet, że się ich bał. Nie pozostał jednak nieczuły na piękno końskiego baletu, który, łącząc elementy tańca i gimnastyki, wpisywał się w wyznawaną przez Führera Körperkultur. Nie bez znaczenia był oczywiście fakt, że konie były białe i czyste rasowo. Szczególnie klacze stały się centralnym punktem programu hodowlanego III Rzeszy, którego celem było stworzenie prawdziwie aryjskiego konia prace prowadzono również po wybuchu II wojny światowej, a dla zachowania pozorów normalności Hiszpańska Szkoła Jazdy nadal dawała pokazy dla publiczności w Wiedniu. Jednak wraz kolejnymi niemieckimi niepowodzeniami na froncie i groźbą alianckich nalotów stado rozpłodowe lipicanerów oraz wiele innych rasowych koni (w tym również arabów z Janowa Podlaskiego) przeniesiono do stadniny w też: Po co Hitler na potęgę budował autostrady w III Rzeszy?Wróg u bramWkrótce i tam przestało być bezpiecznie, bowiem pod koniec kwietnia 1945 roku miasteczko znalazło się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Nieco ponad 30 kilometrów na zachód stała amerykańska 3. armia gen. Pattona, a 60 kilometrów na wschód Rosjanie szykowali się do ostatecznej ofensywy. Natomiast tereny wokół Hostau nadal kontrolował Wehrmacht, a na domiar złego w okolicy wciąż walczyły oddziały stadniny doskonale zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później trzeba będzie poddać się którejś ze stron. I pół biedy, gdyby to byli Jankesi. Przerażająca była jednak perspektywa, że to Rosjanie pierwsi zjawią się w Hostau – tym bardziej że miasteczko leżało w przyznanej traktatem jałtańskim rosyjskiej strefie wpływów. I nie o własny los opiekunowie koni obawiali się radziecka umierała z głodu i wszyscy mieli świadomość, że nie będzie miała względów na piękno i wyjątkowość końskich arystokratów. Podzielą smutny los swoich pobratymców z innych stadnin, które „wyzwolili” Sowieci – wylądują w garnkach kuchni polowych. A w najlepszym wypadku zostaną zaprzęgnięci do wozów amunicyjnych. Jakby nie patrzeć, zdobycie jedynego stada rozpłodowego przez Rosjan oznaczałoby zapewne koniec National Archives and Records Administration/domena publiczna Nieco ponad 30 kilometrów na zachód stała amerykańska 3. armia gen. PattonaKonie dla zuchwałychJednym z najwyższych rangą oficerów niemieckich obecnych w Hostau był pułkownik wywiadu Walter Holters i to on zainicjował akcję ratowania bezcennego stada. Ten zapalony koniarz postanowił oddać się Amerykanom do niewoli, by zaproponować im plan przekazania stadniny. W swoich działaniach nie mógł chyba lepiej trafić. Wpadł bowiem w ręce żołnierzy szwadronu rozpoznawczego amerykańskiego 2. pułku w owym czasie zamiast wierzchowców w użyciu były czołgi i wozy pancerne, to wielu oficerów nadal kultywowało tradycje kawaleryjskie utworzonej w 1808 roku jednostki. Jak podkreśla badacz tematu Wiktor Młynarz, nie inaczej było z dowódcą oddziału płkiem Charlesem M. Reedem. Gdy ten bogaty dżentelmen z Wirginii, uwielbiający spędzać wolny czas na grze w polo, usłyszał, co grozi koniom z Hostau, natychmiast podchwycił pomysł ich ocalenia. Zakładał on poddanie się załogi Hostau i pokojowe oddanie koni, z którymi Amerykanie mieli spokojnie odjechać w stronę zachodzącego mniejszym entuzjazmem do przekazanego przez Jankesów planu odniósł się początkowo dowódca garnizonu płk Rudofsky. Choć podzielał on w pełni miłość do koni płków Holtersa i Reeda, to w dalszym ciągu poczuwał się do dotrzymania wierności Führerowi i ojczyźnie. Ale jednocześnie, jak pisze Frank Westerman, „aż kipiał od pogłosek, że Rosjanie bez ceregieli zjadają zdobyczne konie, niezależnie od ich rasy czy pochodzenia”. To przeważyło szalę niepewności – komendant zdecydował się na kolaborację z nieprzyjacielem w imię ratowania końskiej rasy tym samym czasie płk Reed nerwowo wyczekiwał wieści od swojego zwierzchnika gen. Pattona. Przecież zuchwała akcja z wykorzystaniem sił amerykańskich, przy biernym, ale jednak, współudziale wojsk niemieckich i to pod lufami rosyjskich czołgów mogła doprowadzić do międzynarodowego zgrzytu – i to w najlepszym wypadku. Patton nie miał jednak żadnych wątpliwości. Sam był wytrawnym kawalerzystą, posiadającym na swoimi koncie sukcesy sportowe, i jednocześnie doskonale zdawał sobie sprawę z piękna i wartości lipicanerów. Dlatego też jego odpowiedź dla płka Reeda była zdecydowana: „Zdobądź je. Zrób to szybko”.Czytaj też: Karl Dönitz – ostatni Führer. Kim był człowiek, którego Hitler wyznaczył na swego następcę?Kawaleria na ratunekDowódca 3. armii nie mógł jednak odkomenderować zbyt dużych sił do przejęcia stadniny. To miała być mała operacja, której łatwo można było się wyprzeć, gdyby coś poszło nie tak. Grupa zadaniowa liczyła bowiem zaledwie 325 ludzi, wspartych kilkoma jeepami z karabinami maszynowymi, wozami opancerzonymi, pięcioma lekkimi czołgami i dwoma haubicami samobieżnymi. Było to zatrważająco mało wobec wciąż licznych niemieckich dywizji działających w tym obawom rozpoczęta rankiem 28 kwietnia operacja „Cowboy” przebiegała bez przeszkód. Nie licząc drobnych potyczek z oddziałami niemieckimi, Amerykanom udało się szybko dotrzeć do Hostau, gdzie zgodnie z ustaleniami płk Rudofsky poddał garnizon. Dopiero jednak na miejscu do żołnierzy płka Reeda dotarła skala trudności zadania, które przyszło im publiczna owódca 3. armii nie mógł jednak odkomenderować zbyt dużych sił do przejęcia Niemców w celach na miejsce uwolnionych stamtąd przymusowych robotników z Francji, Serbii, Anglii, Polski, Rosji i Nowej Zelandii było niczym wobec logistycznego rozwiązania problemu transportu zdobytych koni. A było się czym przejmować, bo w Hostau zastano blisko 1200 koni, w tym 400 lipicanerów. Co gorsza, wiele klaczy było w zaawansowanej ciąży i istniały obawy o ich bezpieczną ewakuację. Inne niedawno urodziły i były zwyczajnie zbyt słabe na wyczerpującą ucieczkę. Stało się zatem jasne, że stadninę należy utrzymać przez co najmniej kilka dni – do czasu zorganizowania było jednak więcej ludzi, a czas cudzoziemskaZaskoczone początkowo śmiałością i szybkością akcji okoliczne oddziały niemieckie nie zamierzały jednak zupełnie bez walki oddać swoich włości. Amerykanie doskonale zdawali sobie z tego sprawę, ale mieli też świadomość, że posiadanymi siłami nie będą w stanie odeprzeć próby odbicia miasteczka i stadniny. A na wsparcie ze strony większych sił 3. armii nie można było liczyć – przecież to miała być szybka, cicha gorączkowych poszukiwaniach rozwiązania problemu propozycję obrony Hostau zaoferowano wyzwoleńcom. Wszyscy chętnie zgłosili się do pomocy. Uzbrojonych w zdobyczną niemiecką broń kilkuset mężczyzn stanowiło pokaźne wsparcie dla obrońców, ale do skutecznej walki z regularnym wojskiem nie bardzo się nadawali. I nie ratowało Amerykanów nawet wciągnięcie na służbę grasujących w okolicy Kozaków. Ci walczący do tej pory po stronie III Rzeszy znakomici kawalerzyści i zwiadowcy doskonale wiedzieli, jaki los ich czeka, jeśli wpadną w ręce Rosjan. A na Niemców już dawno przestali liczyć. Dlatego też ochoczo przystali do Amerykanów. W dalszym ciągu jednak obrońcom brakowało prawdziwych tej sytuacji wybór mógł być tylko jeden – przetrzymywani w celach żołnierze garnizonu. Amerykanie obiecali im wolność oraz zwrot broni, jeśli ci zgodzą się podporządkować ich dowództwu. Płk Rudofsky i większość jego ludzi przystali na taką propozycję (zapewne oni również, jak Kozacy, byli świadomi, czym jest niewola u Sowietów). Szybko też mieli okazję wykazania się lojalnością wobec nowych Bundesarchiv, Bild 102-10347 / CC-BY-SA W Hostau zastano blisko 1200 koni, w tym 400 lipicanerówOto bowiem 30 kwietnia na Hostau uderzyły jednostki SS. Przezorność Amerykanów się sprawdziła. Żołnierze ich „legii cudzoziemskiej” przez pięć godzin odpierali z powodzeniem kolejne ataki esesmanów, zmuszając ich w końcu do ucieczkaJednocześnie trwały przygotowania do transportu koni za linie amerykańskie. Z okolicy zabrano każdą nadającą się do tego ciężarówkę, ale i tak było wiadomo, że większość zwierząt będzie musiała być przepędzona niczym stada na Dzikim Zachodzie. Wreszcie o świcie 15 maja potężna kolumna samochodów i zwierząt ubezpieczanych przez auta pancerne, czołgi i jadących wierzchem Amerykanów, Polaków oraz Kozaków wyruszyła z Hostau. A czas był najwyższy, do rogatek miasta bowiem zbliżały się forpoczty radzieckich byli mocno zdziwieni widokiem wojsk amerykańskich na swoim terenie, ale nie podjęli żadnych działań. Czekali na decyzje z góry. Na szczęście dla oddziału płka Reeda te nie nadeszły. Czując jednak sowiecki oddech na plecach, zdwojono wysiłki i już koło południa kowboje Reeda dotarli do grzbietu wzgórza, za którym były linie jednak natrafili na nieoczekiwaną przeszkodę w postaci opuszczonego szlabanu granicznego i czeskich partyzantów, zdecydowanych na zatrzymanie koni na terenie Czechosłowacji. Tego już było za wiele dla wymęczonych ludzi i koni. Amerykanie nie zamierzali się targować i bezceremonialnie zagrozili użyciem czołgów. „Liczymy do trzech. A jak przy »trzy« szlaban nie znajdzie się w górze, to zacznie się „sruuu!” – miał powiedzieć dowodzący szpicą por. Quinlivan. Na szczęście zdążono doliczyć tylko do dwóch, kiedy Czechom puściły nerwy i przepuścili nietypową kawalkadę zwierząt i pojazdów. Droga do amerykańskiej strefy była już wolna, a potomkowie uratowanych białych lipicanerów do dzisiaj cieszą oko podczas pokazów Hiszpańskiej Szkoły po latach zapytano płka Reeda o to, dlaczego podjął się operacji ratowania koni, ryzykując w ostatnich dniach wojny życie swoje i swoich ludzi, miał odpowiedzieć: „Byliśmy tak zmęczeni śmiercią i zniszczeniem, że chcieliśmy zrobić coś pięknego”.BibliografiaFelton M., Ghost Riders: When US and German Soldiers Fought Together to Save the World’s Most Beautiful Horses in the Last Days of World War II, Cambridge K., How General Patton and Some Unlikely Allies Saved the Prized Lipizzaner Stallions, [dostęp: Hippika i hipparch, czyli jazda konna i naczelnik jazdy, tłum. A. Bronikowski, Ostrów E., Koń doskonały. Ratując czempiony z rąk nazistów, tłum. J. Gilewicz, Kraków W., I tylko koni żal…, [dostęp: G., Wojna. Jak ją poznałem, tłum. E. Niemirska, Warszawa F., Czysta biała rasa. Cesarskie konie, genetyka i wielkie wojny, tłum. J. Jędryas, Wołowiec 2014.
Do 1900 roku prawie cała ziemia na Wielkich Równinach była własnością prywatną lub znajdowała się w rezerwatach indiańskich. Fioletowe obszary mapy pokazują hrabstwa, które straciły populację w latach 2000-2010. Większość z nich znajduje się na Wielkich Równinach.
LEKCJA O WIELKICH POLAKACH – PRZEDSTAWIENIE SZKOLNE Scena przygotowana jest jak sala szkolna – ławki, tablica, plecaki. Na dekoracji wisi napis “Polska szkoła sobotnia – tydzień wielkich postaci”, a pod nim szkolna gazetka, na której wiszą podobizny sławnych Polaków: Marii Skłodowskiej-Curie, Mikołaja Kopernika, Fryderyka Chopina, Jana Pawła II, Marii Konopnickiej i innych. Na środek sceny przed uczniów wychodzi nauczyciel. NAUCZYCIEL: – Drodzy uczniowie, dziś obchodzimy bardzo ważne dla nas wszystkich święto, czy ktoś pamięta co to za dzień? Jedna z uczennic podnosi rękę i poproszona przez nauczyciele o odpowiedź wstaje i mówi. NAUCZYCIEL: – Bardzo proszę Zosiu, opowiedz nam wszystkim jaki dziś mamy dzień i dlaczego jest taki ważny. Zosia wstaje i z wielkim zaangażowaniem mówi: ZOSIA: – Proszę pana, dziś i jutro obchodzimy Polonijny Dzień Dwujęzyczności…. Kajtek, chłopiec siedzący po drugiej stronie sali śmieję się i jej przerywa. KAJTEK: – Co to niby znaczy? Ludzie mają dwa języki? No ja kiedyś widziałem taki program w telewizji, że ludzie tak sobie specjalnie robią, bo chcą fajnie wyglądać, ale nie wiedziałem, że oni mają swoje święto! Zosia naburmuszona, krzyżuje ręce na piersi, a nauczyciel uśmiecha się lekko i mówi. NAUCZYCIEL: – Kajtku, to naprawdę doskonałe skojarzenie! Czy ktoś wie na czym polega różnica pomiędzy tym, o czym mówiła Zosia, a tym co powiedział Kajtek? Nagle z tyłu sali dobiega głos Olka, który wstaje i lekko się jąkając tłumaczy klasie. Podczasjego wypowiedzi Kajtek robi dziwne miny i udaje, że ma dwa języki. OLEK: – No….bo….. chodzi o to, że Kajtek myślał dosłownie…. uuuuznał, że dwujęzyczność to posiadanie naprawdę dwóch języków, a tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego. Dwujęzyczność jest wtedy, kiedy mówimy dwoma językami. Tak jak my tutaj wszyscy – mówimy po Polsku, bo nasi rodzice są Polakami, ale mieszkamy w innym kraju i musimy znać też tutejszy język. Olek siada dość niepewnie w oczekiwaniu na reakcję nauczyciela i reszty klasy. Kajtek wygląda na odrobinę zmieszanego i już się nie śmieje, tylko patrzy na nauczyciela. Zosia już nie jest naburmuszona i razem z kilkoma jezykami zapisują spostrzeżenia Olka. Nauczyciel w uśmiechem na ustach zwraca się do Olka i klasy. NAUCZYCIEL: – Olku, świetna robota, sam lepiej bym tego nie ujął. Przy okazji możecie sobie zanotować doskonały przykład na to, kiedy mówimy o czymś “dosłownie”, a kiedy “w przenośni”. Nauczyciel notuje oba terminy na tablicy, by wszyscy mogli przepisać – robi rysunek dwóch języków przy “dosłownym” i dwie flagi przy “przenośnym” znaczeniu. NAUCZYCIEL – A teraz poprosimy Zosię o dokończenie swojej wypowiedzi i wyjaśnienie nam, dlaczego Polonijny Dzień Dwujęzyczności jest dla nas tak ważny. Zosia bardzo dumnie wstaje, bardzo wymownie patrzy na Kajtka sugerując, żeby więcej jej nie przeszkadzał. ZOSIA: – Polonijny Dzień Dwujęzyczności to święto, które obchodzimy od 2015 roku w każdy trzeci weekend października. Moja mam mówi, że to bardzo ważne dni, bo dzięki temu mogą zjednoczyć się Polacy, którzy tak samo jak my nie mieszkają w Polsce, ale są Polakami i mówią po polsku. Zosia siada na miejscu bardzo z siebie zadowolona. NAUCZYCIEL: – Doskonale Zosiu, Ty i Twoja mama macie rację. Polonijny Dzień Dwujęzyczności to dzień, w którym pamiętamy o Polakach na całym świecie. A teraz zastanówcie się, co łączy Polaków, którzy mieszkają w Polsce z Polakami, którzy mieszkają w Brazylii, USA, Wielkiej Brytanii i innych krajów. Po krótkiej chwili namysłu odzywa się Magda, która siedzi razem z Zosią. MAGDA: – Nie jestem pewna, ale moja babcia, która mieszka w Krakowie zawsze powtarza mojej mamie, że najważniejsze żebym mówiła po Polsku i mogła pojechać tam na studia. Trochę mnie to dziwi, bo przecież mam dopiero 9 lat, ale przynajmniej po takiej rozmowie mama zawsze rozwiązuje ze mną kilka krzyżówek po polsku. NAUCZYCIEL: – Doskonale Magdo, zatem Twoja babcia zwraca uwagę na niezwykle cenną wartość jaką jest wspólny język wszystkich Polaków. Fantastycznie, jakie jeszcz macie pomysły. Olek podnosi rękę i mówi. OLEK: – Polacy mają też wspólną historię, wszyscy jednak wywodzą sią z Polski, nawet jeśli tam nie mieszkają. Tak jak Magda ma babcię. NAUCZYCIEL: – Świetnie Olku, to bardzo słuszna uwaga! Od niechcenia odzywa się Kajtek, troszkę pod nosem, do siebie. KAJTEK: – No wszystko fajnie, ale historia to chyba trochę więcej niż babcia, nie? Przecież byli Ci wszyscy…. celebryci, jak Skłodowska-Curie i tacy tam. Kajtek coś bazgrze w zeszycie i nawet nie zwraca uwagi, że wszyscy na niego patrzą i go słuchają. Nagle podnosi wzrok, bardzo się dziwi i niepewnie zerka na nauczyciela. NAUCZYCIEL: – Kajtku, pamiętaj o naszych zasadach i podnieś rękę, kiedy chcesz coś powiedzieć. Kajtek zaczyna się jąkać. KAJTEK: – Ale ja…. ale jaaa przepraszam, ja nic….. Nauczyciel jednak mu przerywa, NAUCZYCIEL: – Ale świetnie się składa kajtku, ponieważ na dzisiejszej lekcji chciałbym Wam powiedzieć o tych właśnie, jak to ująłeś…. celebrytach. Gaśnie światło, klasa jakby zatrzymała się w czasie. A na scenę wchodzi Maria Skłodowska-Curie w swojej długiej spódnicy, charakterystycznym kokiem na głowie, w fartuchu białym i probówkami w ręce. Krząta się, pracuje. Zaraz za nią z drugiej strony sceny wchodzi Mikołaj Kopernik, który niesie w ręce globus – jest tak zapatrzony, że nie zauważa zupełnie Marii i wpada na nią. Ta pełna pretensji. MARIA S-C: – Drogi Panie, niech Pan uważa, mam tu bardzo radioaktywne pierwiastki, chce Pan, żeby doszło do katastrofy?! KOPERNIK: – Droga Pani, proszę sobie nie żartować. Jakąż to kobeta może wywołać katastrofę?! Poza tym nawet największa katastrofa czymże jest w obliczu wszechświata!? Pracuje właśnie nad dziełem, które zmieni bieg historii, ale jeszcze nie wiem, jaki nadać mu tytuł. Może Pani mi pomoże, chciałbym, żeby tytuł był subtelny. Myślę o czymś w rodzaju “Obroty ciała niebieskiego….” ale coś mi tu nie pasuje. Kopernik zamyśla się, a Maria wykrzykuje. MARIA: – Drogi Panie, ta nazwa jest już zajęta – już niejaki Kopernik napisał dzieło “O obrotach sfer niebieskich”. Doskonałe dzieło, polecam! KOPERNIK: – To doskonała nazwa! Niesamowite! Właśnie tego szukałem! Kopernik wybiega szczęśliwy i zostawia zdziwioną Marię. Ta zabiera się znów za swoją pracę, ale przerywa jej rozczochrany Jan Heweliusz, który rozgląda się zaniepokojony, jakby czegoś szukał. Nagle dostrzega Marię, która przygląda się jego zachowaniu i podbiega do niej. JAN HEWELIUSZ: – Droga Pani! Pomocy, widziała go Pani? Były tu!? Heweliusz całuje ją błagalnie po rękach. Maria wyrywa się i mówi. MARIA S-C: – Ależ drogi Panie! Spokojnie! O kogo chodzi? Kogo Pan szuka!? No był tu przed chwilą jakiś człowiek, ale nie przedstawił się. Tam poszedł. Maria wskazuje kierunek, w którym pobiegł Kopernik. JAN HEWELIUSZ: – Och droga Pani, z nieba mi Pani spadła! Z księżyca samego! To był on, to na pewno był on. Muszę pędzić, mam do niego tyle pytań. Mój idol! Pędzę! Jan chce ruszać w drogę, a Maria krzyczy tylko za nim. MARIA S-C: – Ale kim był ten człowiek!? JAN HEWELIUSZ: (odkrzykuje już zza sceny) – To był Mikołaj Kopernik, a ja jestem jego fanem – nazywam się Jan Heweliusz (końcówka już mocno ściszona). Maria nieco zdezorientowana, nie zdążyła się przedstawić, więc tylko po cichu mówi do siebie: MARIA S-C: – A ja jestem Maria Skłodowska-Curie. Świat zwariował – Kopernik i Heweliusz? To chyba jakiś żart. Maria próbuje znów zabrać się za swoją pracę, gdy nagle na scenę wbiega mężczyzna. JÓZEF ROTBLAT: – Pani Mario! To naprawdę Pani!? Och, nie wierzę, to naprawdę Pani! Wygląd Pani tak samo jak na zdjęciach! Mężczyzna biega wokół Marii jak szalony, jest podekscytowany i bardzo rozemocjonowany. MARIA S-C: – Drogi Panie, nie wiem kogo Pan szuka, ale chyba mnie Pan z kimś pomylił. Nazywam się Maria Skłodowska-Curie i naprawdę jestem bardzo zajęta, prowadzę ważne badania. JÓZEF ROTBLAT: – O tak to Pani! Właśnie ani szukam! Nazywam się Józef Rotblat i jestem pani wielkim fanem. Zaczynam swoją pracę jako radiobiolog i chciałbym poprosić Panią o kilka rad. Nie ukrywam, że też marzy mi się nagroda Nobla. ALe nie muszą być dwie, takjak u Pani – wystarczy mi jedna. Maria wygląda na bardzo zdziwiona, nie ma pojęcia o czym mówi Józef, ale sytuacja zaczyna ją nieco bawić. MARIA S-C: – Drogi Panie, nie mam pojęcia o czym Pan mówi, ale to bardzo miłe, że życzy mi Pan aż dwóch nagród Nobla. W tej chwili nie mam aspiracji nawet na jedną, ale to rzeczywiście bardzo przyjemna myśl. A teraz proszę mi powiedzieć, czy dziś w naszym instytucie jest jakiś Dzień Polonii? Nigdy nie spotkałam w pracy tylu osób mówiących po polsku. Gaśnie światło. Po ponownym włączeniu klasa znów się porusza. A nauczyciel jakby kontynuował opowieść. NAUCZYCIEL: – Myślę, że tak mogłoby wyglądać spotkanie naszych wielkich uczonyc mówiących po polsku. Mam nadzieję, że zapisaliście ich nazwiska, bo chciałbym, żeby na kolejną lekcję każdy z Was przygotował krótką notkę biograficzną na ich temat. Rozbrzmiewa dzwonek na przerwę. Uczniowie zrywają się z miejsc i wybiegają. NAUCZYCIEL: – Do zobaczenia jutro! KONIEC Wersja PDF TUTAJ CDUR.
  • 0290vvy540.pages.dev/382
  • 0290vvy540.pages.dev/300
  • 0290vvy540.pages.dev/72
  • 0290vvy540.pages.dev/117
  • 0290vvy540.pages.dev/167
  • 0290vvy540.pages.dev/348
  • 0290vvy540.pages.dev/234
  • 0290vvy540.pages.dev/27
  • 0290vvy540.pages.dev/139
  • u tych panów z wielkich stanów